poniedziałek, 1 sierpnia 2016

[Smocze Królestwo] Rozdział 29


Złowieszczy śmiech roznosił się po całej okolicy, ogłuszając tamtejsze zwierzęta, które uciekały z lasu przed furią młodej damy. Przerażająca i nieznająca litości kobieta siedziała na metalowym łóżku, przyglądając się zmaganiom biednych dzieci, które zaprosiła do swojego domu, a one, jak głupie, wkroczyły przez wrota samej śmierci, mogąc dać jej nie tylko rozrywkę, ale i coś, czego tak ogromnie potrzebowała.
— Pani — odezwał się lokaj, lekko się przed nią skłaniając.
— Co tam? — syknęła, dotykając palcem swoich warg.
— Uważam, że pani trochę przesadza.
— Przesadzam? — Wielce oburzona spojrzała na swego sługę, nie potrafiąc mu wybaczyć tej zniewagi. — To ona przesadza! — Uderzyła w podpórkę wózka, zginając ją na pół w miejscu uderzenia. — To już tyle lat, a jej dalej mało i mało. Nie przestanę, póki nie osiągnę tego, do czego dążę.
— Rozumiem, ale oni muszą tak cierpieć?
— Gdyby byli niewinni, to bym ich tutaj nie ciągnęła. Na ich rękach znajduje się krew i mam zamiar ich z tego oczyścić.
— Znalazłam cię! — Usłyszała czyjś głos. Roztrzęsiona rozejrzała się wokoło, jednak nikogo nie dostrzegła. Jej prawa ręka drżała, a twarz wykrzywiła się w wyrazie bólu, który z niewiadomych jej przyczyn ją nawiedził.
Rzuciła się na lustro, w których oglądała całe przedstawienie, lecz nie potrafi znaleźć źródła tego głosu — głosu, którego bardzo dobrze znała.
— Ona nie może żyć… To nie prawda — szepnęła, opuszczając dość nisko głowę. — Ona chce mnie zabić?
— Nikt pani nie może zabić — oświadczył lokaj.
— To nieprawda! — wrzasnęła. — Nie jesteś prawdziwy, więc nie potrafisz zrozumieć moich obaw. Ona mnie męczyła i będzie męczyć po wieki… Ten potwór. Dobrze, że wtedy ją zabiliśmy, ale chyba nastał czas, w którym powróciła…
— Pani?
— Zamknij się! — Złapała się rękoma za głowę, próbując znaleźć rozwiązanie tej sytuacji. — To klątwa, która spadła na te kobiety. Niby nie są niczemu winne, ale muszą umrzeć. Tak, tylko ja pamiętam ten dzień. Dzień, w którym spadło na nas nieszczęście trzech Bogów. Tak — kiwnęła głową — tych Bogów, którzy mnie zniszczyli i nasze szczęście.

***

Komui nie mógł śledzić poczynań swoich nowych przyjaciół, lecz miał możliwość doglądania, kiedy odkryją o nim prawdę. Tak wiele lat się ukrywał i do tej pory nie znalazła się chociaż jedna osoba, która mogłaby go podejrzewać o cokolwiek. Niewinny, trochę świrowaty młodzieniec — mówili o nim, lecz żaden z nich nie był gotowy na to, co miało nadejść.
Trzymając w dłoniach słynne okulary, spoglądał na księgi, które idealnie były rozstawione na półkach szafy. Kolekcja, którą zbierał przez szmat czasu, teraz była kompletna. Brakowało tylko Świętych Broni, choć one były tylko jedną tysięczną tego, co naprawdę pragną. Wszyscy sądzili, że to one są grą przetargową… Jakże się mylili.
Ich moc nie była wystarczająca, ich moc nie była godna tych, którzy na nią oczekiwali.
Potrzebował potęgi czwartego kontynentu. Pragnął magii, którą mogła zdobyć tylko jedna osoba. Choć nie ukrywał, że musiała ona przejść wiele, by dojść do momentu swej perfekcji. Na razie słaba i nic nieznacząca, ale wkrótce najpotężniejsza postać z historii dziejów tej planety. Nieznająca swej prawdziwej mocy i przeznaczenia, które w sobie niesie.
Wstał i podszedł do jednej z szaf, w której trzymał najcięższe księgozbiory. Powoli zaczął z nich wyjmować kolejne księgi, nie przejmując się tym, że po prostu rzucał je na ziemię.
Zielone włosy powoli zaczynały szarzeć, aż w końcu całkowicie okryły się siwizną, pozostając takie przez dłuższy czas.
Kiedy już oczyścił półkę ze wszystkich szkodników, sięgnął w jej głąb ręką i złowieszczo się zaśmiał.
Powoli wyjął z wnętrza skrytki długi, dość ciężki miecz, zakończony bordową rękojeścią z wyrytym herbem Dragonów i wizerunkiem smoka. Przepiękny, idealnie zachowany lśnił, gdy promienie słoneczne muskały jego ostrze.
— Przeznaczenia krąg otwórz aniele, gdy wszystko zacznie się w tym ciele. Bogów zastępów obława, spadnie na tą ziemię niczym rzeźnia krwawa. Nowy krąg otworzy, do władzy drogę ci stworzy. Walcząc o ten kraj, tylko jedna moc uzyska ten raj. Niczym piekło przeklęte, rozrodź swe dzieci wyklęte. Oto mara, drogi życiowej kara. Niech dzwony zabiją, niech stworzenia ziemskie pakt przybiją. Niech pieśń zwycięstwa, rozniesie nowego władcę tego królestwa. Niech wieczna władza, osiągnie nieśmiertelność, którą ci odradzam…

***

Kolejni więźniowie ponownie odzyskiwali wolność poprzez zdjęcie kajdan, jednak była to męcząca praca. Czując przeogromne zmęczenie, nawet nie myślał o chwili przerwy, wiedząc, że to nie jest czas na jego widzimisię, a na konkretne działanie.
— A kiedy ja? — pytał Tamaki, próbując się odsunąć choćby o milimetr od truposza, którego już dobrze zdążył zlustrować. Mając wrażenie, że ów martwy osobnik się na niego patrzy, niechętnie przy nim siedział, błagając łkająco przyjaciela, by o nim pomyślał.
— Nie zje cię — rzekł Kurtis. — Pogadaj z nim, to może nic ci nie zrobi.
— Jasne! — Udał obrażonego. — Cześć, panie martwy, czy będzie pan tak łaskawy i nie zechce mnie zjeść?
— Nie potrafię jeść ludzi…
Kurtisowi wytrych spadł na ziemię. Po jego czole spłynęła pojedyncza kropla potu, a ciało zamarło, tak jak u reszty towarzyszy. Tamaki uśmiechnął się słodko, po czym zaczął piszcząco ciągnąć za kajdanki, chcąc je wyrwać razem z kamieniem.
— To nie jest śmieszne! — krzyknął Tamaki, mając nadzieję, że to kawał przyjaciół. Jednak nie miał racji. Puste oczodoły wpatrywały się prosto w niego, a całe ciało (a mianowicie kości) przemieściły się, wciąż poruszając się w delikatnym rytmie.
— Nie ruszaj się! — odezwał się Kurtis, idąc w stronę załoganta.
— Bardzo zabawne — rzekł — a ja miałem zamiar iść na Karaiby!!! — dodał wściekle.
— Nigdy tam nie byłem — ponownie powiedział truposz, wprawiając w jeszcze większy stan otępienia żywe istoty.
— Nie, nie, nie!!! — wrzeszczał płacząco Tamaki.
— Proszę, nic wam nie zrobię — mówił czule stwór. — Mam na imię Hans…
— Bardzo mi to pomogło! — przerwał uwięziony.
— Tego się nie spodziewałem — rzekł Hughes.
— Ja także jestem więźniem tego miejsca — próbował dalej, wiedząc, że nie spotka się ze zbyt miłą reakcją.
Nikt nie próbował nawet zrozumieć zjawiska, które właśnie miało miejsce obok nich. Byli już w różnych miejsca i przeżyli naprawdę wiele, ale to wykraczało poza ich najśmielsze wyobrażenia. Jednak najdziwniejsze było to, że pragnęli zaufać temu „Hansowi”, skoro on sam siedział przykuty do ściany, a pozostały po nim jedynie kości i jakieś strzępy ubrań.
— To… — zaczął wątpliwie Tamaki. — Kim ty w zasadzie jesteś?
— Sam do końca nie wiem i chyba… — odpowiedział — powinieneś zapytać „czym jesteś”, ale dziękuję za tak miłe słowa. Od tylu lat nie słyszałem nic równie ciepłego. Naprawdę przyjemne uczucie znów poczuć się człowiekiem.
— I jeszcze zwariował! — Tamaki wzruszył ramionami. — Jeśli nie chcesz nasz zabić, to przynajmniej gadaj konkretnie.
— Hohoho — zaśmiał się. — Gdybym zaczął od początku, to nigdy byście stąd nie wyszli. Historia zaczyna się naprawdę dawno, dawno temu. I to są te najlepsze początki. Z czasem coraz bardziej staczaliśmy się, aż zawładnęła nami chciwość, która doprowadziła nas do nieszczęścia. — Podniósł czaszkę w stronę sufitu i rzekł: — Czy wierzycie, że nasze życie jest nam pisane od chwili urodzenia? Bo ja nie.
— Filozof nam się wygadany trafił — mruknął Hughes, nie mogąc powstrzymać się od łez szczęścia. — Zabawny jesteś koleś.
Wszyscy z ogromnym zdziwieniem popatrzyli się na towarzysza, nie wierząc w to, jak szybko zaakceptował nowego „przyjaciela”. Było to dla nich nie tyle co szokujące, a dziwne.
— Hohoho. Z wami też się przyjemnie rozmawia — ciągnął dalej Hans. — Przypominacie mi moich przyjaciół, którzy już dawno odeszli. Zawsze chciałem wyrwać się stąd i znaleźć nową kompanię, ale jest coś, co muszę zrobić. Nawet za cenę życia.
Nikt nie wytrzymał. Wybuchli śmiechem, który rozniósł się po całej rezydencji, dziwiąc głęboko pana kościotrupa, który nie rozumiał z jakiego to powodu są tacy radośni. Kiedy jednak dokładniej zastanowił się nad własnymi słowa, okrył, jak poważny błąd popełnił.
— Macie rację — mówił, patrzą na kości dłoni. — Nie jestem już tym, kim byłem. Zapominam, że jestem martwy. Zapominam o tak wielu rzeczach. Dziękuję wam za tę chwilę radości.
— Ok. — Kurtis wstał i podszedł do kościanego, kucając naprzeciw niego. — Wiele w życiu już widziałem, ale tyś jest naprawdę nieocenionym okazem, którego spotkałem na drodze. Jakoś tak cię polubiłem, więc pomożemy ci, jeśli ty pomożesz nam. Bo widzisz… — spojrzał na swoje paznokcie — nie chcemy skończyć jak ty, a nie wiemy, jak się stąd wydostać.
— Melody bardzo dobrze zaklęła tę rezydencje, choć w rzeczywistości, to tylko proste sztuki. Dowiecie się, jak już dotrzemy do końca.
— A więc współpraca?
Kurtis wyciągnął przed niego rękę z nadzieją, że nowy przyjaciel ją przyjmie. Nie marzyła mu się współpraca z tym typem, jednak to był jedyny sposób, by się stąd wydostać. Czuł, że może w jakimś stopniu mu zaufać, choć mógł się mylić. Nie chciał o tym myśleć i podejmować zbędnej decyzji za szefa, lecz dla właścicielki to nie była zabawa, a gra o śmierć lub życie.
— To co robimy dalej? — zapytał Tamaki, który przed chwilą został uwolniony przez zastępcę kapitana.
— Uwolnimy go — wskazał na Hansa — a potem zdamy się na jego plan. Tylko przedtem… chcę usłyszeć dokładną historię kim jesteś i kim jest ta dziewczyna, bo bez tego ani rusz!
Pogroził palcem, uśmiechając się równocześnie do wspólnika.
— Hohoho. — Podrapał się po czaszce. — Spróbuję opowiedzieć w skrócie, choć będzie ciężko.

3 komentarze:

  1. Jej, jest rozdział !!! Ale zrobiło się ciekawie, nie powiem.. Plama krwi na koniec, super :)

    OdpowiedzUsuń
  2. czemu edward chce ja zabic? odrzucila go...no bywa, ale ze az tak

    OdpowiedzUsuń