LUCY
Nikomu nie można ufać... A przynajmniej
w to wierzyła od dnia, który stał się jej największym koszmarem.
Świat wydawał się pustą skorupą, która
pękała nawet pod najmniejszym naciskiem. Nie płakała dnia następnego ani
kolejnego. Łez zabrakło po rozpaczy, którą przeżyła pierwszego i równocześnie
ostatniego wieczora, gdy zamknięto ją w ciemnym pomieszczeniu. Pamiętała
migającą w piwnicy lampę. Piszczała — co dziesięć sekund, a w przerwach
pozostawiała ją w absolutnej ciszy.
Płakała.
Jednak w końcu zabrakło jej sił.
Wydawała z siebie ciężki, długi krzyk,
lecz głos ugrzązł w gardle. Łańcuchy zagrzechotały, ocierając jej nadgarstki, a
drzwi się otworzyły. Padło światło — najjaśniejsze, jakie w życiu widziała. A
potem uśmiech, który przyniósł złudną, czystą nadzieję. Kobieta wyglądała jak
anioł, który zstąpił z nieba, aby uratować ją od tego piekła. Jednak anioł
postawił przed nią talerzyk z wodą i odszedł.
Nie pamiętała twarzy ni włosów, ni
budowy ciała, a sam uśmiech anielski.
Skuliła się w kącie i zaczęła odliczać.
Skończyła, gdy zapomniała kolejnych liczb. Sen zmorzył Lucy, lecz dźwięk syren
chwilę później obudził. Drzwi upadły z hukiem na ziemię, jakiś mężczyzna złapał
ją i zaniósł na zewnątrz. Ostre światło oślepiło i wtedy usłyszała ciepły,
kojący głos matki. Wyrwała się z objęć mężczyzny, pobiegła i rzuciła się na
szyję matki, a potem rozpoczął się koszmar, który trwał i trwał nieprzerwanie…
***
Burza zbliżała nieuchronnie, choć
poranek zwiastował ciepły, jesienny dzień. Pierwszy zresztą.
Lucy otuliła się mocniej cienką bluzą,
pod nosem pomrukując, że mogła nałożyć coś cieplejszego. Wiatr przybrał na
sile, niosąc ze sobą mroźne, niemal szczypiące po twarzy powietrze. Włosy
całkowicie straciły na wyglądzie. Raz tylko spojrzała i trzy kołtuny na
końcówkach pojawiły się jakby na życzenie. Obróciła między palcami poplątane
kosmyki, po czym wzruszyła od niechcenia rękoma.
Powróciła do książki, przerzucając
kolejną stronę, choć z trudem pamiętała tekst z poprzednich kartek. Pogubiła
się w fabule. Czytała lekturę od dwóch tygodni i marzyła, by w końcu ją
skończyć. Mimo wszystko nie zbliżała się nawet do połowy grubaśnego tomiska.
— Chyba oddam — szepnęła, przecierając
sine od zmęczenia oczy.
Ziewnęła szeroko, nie trudząc się nawet,
by przykryć dłonią rozdziawione usta. Odłożyła książkę na bok i rozłożyła się
na ławce, na moment przymykając powieki. Zaczęła nasłuchiwać, lecz zastała
tylko przyjemną ciszę, czasem zakłócaną szumem drzew. Niesiony przez liście
śpiew nucił delikatną kołysankę, która kusiła, by zanurzyć się w głębokim śnie.
— Walczymy, walczymy! — rozległ się
gromki doping chłopaków, którzy przebiegli akurat przed Lucy, jak w każdy dzień
zresztą.
— Zasnąć, też mi coś…
Pokręciła głową, od razu otwierając
powieki. Po raz drugi ziewnęła, po czym przetarła całą twarz.
— Nie martw się, może ojciec wróci
dzisiaj wcześniej. — Do Lucy dosiadła się doktor Porlyusica. — I tak, czytam ci
w myślach — dodała, gdy dziewczyna zmarszczyła brwi ze zdziwienia.
— Witam panią. — Pochyliła głowę na
znak powitania. — Czy dzisiejszy dzień minął pani dobrze?
— Dobrze? — Otworzyła szeroko oczy. —
Zero trupów, więc niestety wszystkich uratowałam. Choć jednego to miałam ochotę
osobiście ukatrupić.
Wyjęła z kieszeni jedno papierosa i
zapaliła tuż przy Lucy. Kobieta rozsiadła się wygodnie na ławce, po czym
zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym przez usta. Lucy zakaszlała, odsuwając
się od pani doktor.
— Przepraszam, ale nie mogę… — odparła,
kilka razu pokaszlując w przeciwną stronę. — Ten zapach…
— Tak, tak, wiem, że go nie znosisz,
ale uwierz mi, że po całym dniu dyżuru mam ochotę na porządnego papieroska. A
pewnie jak tylko wrócę do domu, zadzwonią do mnie w nagłej sprawie.
Czterdzieści lat przepracowane, a oni nadal nie chcą mnie wypuścić. Choć też co
mnie czeka w tym pustych ścianach?
Uśmiechnęła się, lecz Lucy dostrzegła w
tym uśmiechu jedynie smutek. Z każdym dniem, w którym widywała się z panią
doktor, dostrzegała kolejne, coraz głębsze zmarszczki. Ręce kobiety delikatnie
podrygały, gdy nikt nie patrzył. W oczach często zbierały się łzy, zazwyczaj po
śmierci kolejnego pacjenta. Wylewała żale, a tak naprawdę chciała już odejść. I
chyba naprawdę powstrzymywały ją od tego puste ściany.
— A co tam u ciebie, młoda? Słyszałam,
że zaliczyłaś pierwszy rok liceum, to prawda? — spytała nagle pani Porlyusica.
— Tak. — Kiwnęła. — Miałam najlepszą
średnią na roku. Dostałam stypendium i kupiłam mikser. Z mamą nauczyłyśmy się
piec ciastka w wakacje. Tata zabiera je często do pracy.
— Jak klasa? W porządku?
— Trochę… — zawiesiła głos. Jak miała
odpowiedzieć, kiedy kobieta tak się o nią martwiła, a nic w kwestii znajomych
się nie zmieniło?
— Popatrz na mnie.
Lucy tak też uczyniła. Srogi,
przeszywający wzrok wbił się w nią, ostatni raz ostrzegając, by nie próbowała
się cackać z panią doktor.
— Nic dobrego — odparła szczerze.
Ścisnęła w dłoniach materiał od spódnicy. — Nie umiem. Staram się, ale ludzie
jakoś mnie nie lubią, chyba.
Porlyusica prychnęła od niechcenia, po
czym rzuciła wypalonego do połowy papierosa. Przygniotła peta do chodnika.
— Nawet jeśli ci się wydaje, że lubią,
to z natury ludzie wolą się nienawidzić — odfuknęła kobieta. —Nie licz, że ktoś
cię pokocha w pełni za to, jaka jesteś. Zawsze znajdzie się coś za co można cię
nie lubić. Dla przykładu takie wieczne marudzenie. Rozmawiamy kilka razy w
tygodniu i nie znoszę tych narzekań o braku przyjaciół.
Lucy przymknęła powieki i smętnie
westchnęła. Naprawdę chciała pewnego dnia przynieść pani Porlyusice inną
odpowiedź. Niestety do tej pory okazja nigdy się nie pojawiła. Ludzie woleli ją
jakoś unikać. A może to ona unikała ludzi? Niczego nie była już pewna.
— Przepraszam… — zdecydowała się
powiedzieć w końcu.
— Wsadź sobie te cholerne przeprosiny,
gdzie chcesz. Jakoś mam do ciebie słabość, więc jeszcze ci wybaczę. Ale… —
przystawiła groźnie palec pod sam noc Lucy — jeszcze raz powiedziesz
„przepraszam” a więcej tu nie przyjdę!
Pacnęła dziewczynę po policzku i
wstała, rozciągając się i przy tym stękając. W starych kościach coś zaskrzypiało,
a kobieta wydawała się z siebie jęk pełen ulgi.
Nagle trzasnęło. Kolejny błysk
przemknął przez ciemne chmury, choć nie wydał z siebie żadnego odgłosu — a
przynajmniej nie usłyszały go.
Lucy przetarła ramiona, gdy mroźny
wiatr przebiegł między alejkami parku. Trzech chłopaków z jej liceum, którzy
ćwiczyli na najbliższe zawody, zatrzymało się na moment. Spojrzeli ku niebu.
Ciemne, ciężkie chmury zwiastowały deszcz. Na razie nawet nie kropiło, ale to
było tylko kwestią czasu, kiedy tak się stanie.
Pies dyrektora Makarova zaszczekał
głośno, ciągnąc właściciela ku wyjściu z parku. Tak, zdecydowanie zanosiło się
na burzę.
— Cholera, pierwszy dzień jesieni, a tu
zimno jak w listopadzie — jęknęła Porlyusica. — A ty nie mogłaś się cieplej
ubrać? — zwróciła się do Lucy, wskazując na jej cienką bluzę.
— Mogłam, ale… — urwała w połowie. Nie
wzięła niczego cieplejszego, bo jej jedyną kurtkę zamazali koledzy ze szkoły.
Kiedy wychodziła, nadal suszyła się w wilgotnym mieszkaniu. — Na pewno jutro
cieplej się ubiorę! — obiecała.
— Dobrze, a teraz zmykaj do domu.
— Do domu? — powtórzyła niepewnie.
Sprawdziła godzinę. Wciąż brakowało
dwudziestu dwóch minut do czwartej trzydzieści.
Zacisnęła usta w wąską linijkę i
luknęła szybko na Porlyusicę. Twarz kobiety zrobiła się czerwona ze złości.
Zacisnęła pięść i jakby z trudem powstrzymywała się od walnięcia dziewczyny w
głowę.
— Dobrze, już wracam! — Stanęła na
baczność. — Już wracam — zapewniła, zarzucając torbę przez szyję.
Doktor Porlyusica kiwnęła zadowolona z
siebie. Założyła ręce na piersi i zadrżała z zimna, kiedy po raz kolejny raz
zawiało. Machnęła ręką na pożegnanie i odeszła. Wraz z tym momentem Lucy
usiadła z powrotem na ławkę.
Nadal zostało jej dziewiętnaście minut.
— Czy ktoś widział Szczęściarza?! —
rozległ się wrzask z okolic bramy.
Odruchowo sięgnęła do prawej kieszeni.
Gaz pieprzowy nadal tam czekał. Zawahała się przez moment, czy go nie
wyciągnąć. Nie powinnam, nic się nie
stało, zauważyła w myślach, gdy serce zatłukło jak szalone — jakby kazało
jej ścisnąć pojemnik i zaatakować nieznajomego, kiedy się zbliży.
Spuściła smutnie głowę, a dłoń wyjęła z
kieszeni, świadomie bądź nie ściskając pojemnik z gazem pieprzowym. W kącikach
jej oczu zebrały się łzy, które zaraz szybko wytarła — tak, aby pani doktor nie
zdążyła ich zauważyć. Może i kobieta powtarzała setki razy, że zaczyna ślepnąć,
ale z jakiegoś powodu zawsze widziała łzy Lucy. Nie, pokręciła głową. Obiecała sobie, że już więcej nie pozwoli,
aby ktokolwiek się o nią martwił. Tym razem przyszedł czas, by odwdzięczyć się
za pomoc.
Uśmiechnęła się odważnie i, z
przyrzeczeniem wyrytym na sercu, skierowała się w stronę drugiego wyjścia z
parku.
— Nie widziałam żadnego Szczęściarza! —
ryknęła nagle pani Porlyusica.
Lucy odwróciła się.
Chłopak, a raczej młody mężczyzna,
wyglądający na niewiele starszego od niej, chwycił panią doktor za rękę i
przyciągnął do siebie. Wystawił przed siebie zdjęcie, jeszcze raz pytając
donośnym tonem:
— Czy widziała pani Szczęściarza?
— Cholero jedna, wynocha mi stąd! —
Wyszarpała dłoń z uścisku. — Napad w biały dzień. Szczeniaku idź na policję, a
nie męczysz biednych ludzi.
Prychnęła pod nosem, a kiedy chłopak
próbował się do niej zbliżyć, odepchnęła go. Zachwiał się. Nogi zaplątały mu
się na skraju chodnika, a potem poleciał jak długi na trawę. Zdjęcie wysunęło
się spod jego palców. Zawiało. Fotografia pomknęła wraz z wiatrem i upadła
dopiero w kałuży, niedaleko ławki, na której siedziała Lucy.
— Cholera! — warknął chłopak.
Przyklęknął, niezdarnie podnosząc się z
ziemi. Złapał się za cienką gałąź, a drugą rękę oparł o kolano. Rozległ się
trzask, który aż przeszedł dreszczem po ciele Lucy. Nieznajomy poleciał twarzą
w błoto. Dziewczyna wstrzymała na moment powietrze i nerwowo się rozejrzała. Zdjęcie, przypomniała sobie. Wyjęła z
kałuży fotografię i przetarła ją rękawem, wciąż nie spuszczając chłopaka z
oczu. Wstał i wypluł z ust resztki błotnistej mazi.
— Kurwa! — przeklął, uderzając pięścią
o ziemię. — Cholera!
Ubrudzonymi rękoma zdjął czapkę i
cisnął nią o ławkę. Lucy otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Widziała jedynie
róż. Włosy chłopaka, potraktowane mocnym żelem, były koloru jasnego różu, który
nie pasował w żaden sposób do ostrych, męskich rysów nieznajomego. Wyglądał na
silnego, ćwiczącego na siłowni. Już przez bluzę rysowały się mięśnie, dobrze
wyrzeźbione i przede wszystkim naturalnie. Karnację miał ciemniejszą niż
większość mieszkańców Magnolii, nie pochodził więc stąd.
— Przepraszam, masz zdjęcie?! —
krzyknął, a Lucy dopiero po chwili zorientowała się, ze to właśnie ona trzyma
fotografię.
Niepewnie kiwnęła głową. Idiotko!, skarciła się w myślach, lecz
nie uciekła. Pozostała, czekając aż nieznajomy podejście.
— Dzięki wielkie — powiedział,
zabierając zdjęcie. Schował je do kieszeni spodni. Bluzę zdjął i wytarł nią
ubłoconą twarz.
— Tatuaż — szepnęła Lucy, zauważając
wizerunek czerwonego smoka wyrytego na prawym ramieniu chłopaka.
— Tak, tak. Można powiedzieć, że lubię
ogniste smoki — przyznał szczerze, kiedy przywiązywał bluzę w pasie. — Ogromnie
dziękuję za pomoc. To naprawdę miłe.
— Proszę… — wymamrotała.
Nie oderwała wzroku od tatuażu nawet na
moment. Pamiętała go skądś. Czerwonego smoka chińskiego ze znakiem ognia
wyrastającym z końca ogona, którego część zawijała się wokół ramienia. Czarne
plamy, niemal łuski zdobiły cielsko bestii, która wydawała się poruszać z
każdym ruchem ręką. Znała te czarne oczy i wiedziała, że czegoś w nich brakuje.
— A widziałaś może Szczęściarza? —
spytał nagle.
Lucy odsunęła się, zaciskając w dłoni
gaz pieprzowy.
— Nie, nie wiem, kto to, muszę iść —
odpowiedziała na jednym wydechu. — Muszę iść — powtórzyła stanowczym tonem.
Deszcz lunął gwałtownym strumieniem,
ustępując miejsca błyskawicy, która przecięła niebo. Blask oślepił Lucy, a
donośny trzask sprawił, iż odwróciła się i zaczęła bez zastanowienia biec w
kierunku wyjścia. Dudnienie w jej uszach nie ustawało, dźwięk wręcz zdawał się
potęgować wraz z każdą kroplą, która odbiła się od ziemi.
Tego
dnia też tak padało, wspomnienie
uderzyło w nią mocniej niż piorun o ziemię, a serce zabiło tak, jakby miało
zaraz wyrwać się z piersi.
— Zaczekaj! — krzyknął za nią chłopak.
Usłyszała pierwszy krok, potem drugi…
Zatrzymała się.
— Co? — spytała szorstko. — Co chcesz?
Nie śledź mnie!
— Proszę, zadzwoń, jak znajdziesz!
Zaginął mi. Nie widziałem go od dwóch dni, więc proszę, proszę! — Pochylił
przed nią głowę. — Proszę… — załamał mu się głos. — Oto zdjęcie! — Z kieszeni
wyciągnął tę samą fotografię, która Lucy wcześniej wyjęła z kałuży.
Nienawidziła tego dnia. Przez dziesięć
lat pierwszy dzień jesieni zawsze przypominał, ale nigdy deszcz nie próbował
zmazać łez, a błyskawice przebić tarczy, jakby w ostrzeżeniu, że historia się
powtórzy. Bo wszystko było takie podobne. Wtedy też nieznajoma podeszła.
Poprosiła o pomoc. I zabrała…
Lucy odetchnęła głęboko i wzięła
zdjęcie, po czym schowała do torebki.
— Porozglądam się i popytam — obiecała
słabym głosem, powoli odchodząc.
— Dziękuję! Dziękuję! — Pokłonił się
przed dziewczyną. — Na zdjęciu jest numer telefonu!
Uśmiechnął się — najszczerzej,
najpiękniej, podobnie do uśmiechu kobiety, którego obraz nosiła ukryty głęboko
w sercu. Blizna przecinająca jej policzek zapiekła bólem, który usiłował jej
przypomnieć, że dawna rana jeszcze nie zniknęła. Przysłoniła ją dłonią, gdy
zdusiła w sobie krzyk.
— Czy coś się stało? — zainteresował
się chłopak. Uśmiech zgasł, a ciepłe, pełne troski spojrzenie spotkało się z
oczami Lucy.
Wydała z siebie jedynie jęk, a gdy
kolejna błyskawica przecięła niebo, uciekła, pozwalając deszczowi zakryć jej
łzy wstydu i słabości.
|| ♟ facebook ♟ ||♟Wspomóż autora♟|| ♟ strona autorska ♟ || ♟ pinterest ♟ ||
I OTO NADSZEDŁ TEN CZAS...
CZAS NA PUBLIKACJĘ!
Mam nadzieję, że ta wersja również przypadnie do gustu. Oczywiście proszę byście przymknęli oko na niektóre nielogiczności, bo na pewno takowe się wydarzą. Cieszcie się fabułą, akcją, może bohaterami. Ja piszę to dla przyjemności, dla zabawy, więc mam nadzieję, że wy również będziecie czerpać przyjemność z lekturki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz