Lucy
złożyła czerwone skrzydła, opadając na plac prowadzący prosto do sali
królewskiej. Jej bose stopy dotknęły chłodnej powierzchni, która zatrzęsła się,
gdy smoki ukłoniły się przed swoją panią. Przybliżyła dłonie do ust, wzruszając
się na widok ukochanych. Podbiegła do kilku smoków powietrza, wtulając się w
ich puste, chmurzaste ciało. Złapała oddechem świeży zapach bryzy, przyniesiony
przez Henry’ego.
—
Pani Lucy! — Ukłonił się. — Król czeka wewnątrz. Smoki są gotowe na wysłuchane
Pani słów — oświadczył radosnym głosem.
Przybliżyła
się do smoka, kładąc szorstkie dłonie na jego policzkach. Chwyciła za głowę i
przyciągnęła go do siebie, składając na czole pocałunek.
—
Nie klękaj, mój smoku — poprosiła. — Zbyt wiele raz już klęczeliście. Czas
byście się wznieśli.
—
Tak, jest! — Odsunął się. — Przepraszam, ale nie zasługuję…
—
Wszyscy zasługują. — Przyłożyła palec do ust Henry’ego. — Nie pozwolę, by
któryś ze smoków tym razem nie „zasługiwał” na mnie.
Chwyciła
za fragment sukni i uniosła ją, w podskokach biegnąc ku głównej sali. Mimo że
uśmiech przywdziewał jej twarz, w końcu prawie osiągnęła swój cel, a jej
ukochany był obok, nadal w sercu skrywał się smutek. Niekończący się ból
uderzał w jej wnętrze, atakując znienacka, gdy myślała, że wszystko jest już
dobrze. To ciało nadal było słabe. Myśli „Lucy” ogarniały ją zewsząd, każąc
przesuwać w czasie nieuniknione. Ale czy jeden akt łaski mógł ją zniszczyć?
Pozbawić spełnienia marzeń?
—
Witaj, Lucy.
Eric
wyszedł z cienia. Odłożył na pulpit książkę. Lucy rozpłakała się. Podbiegła,
rzucając się ukochanemu w ramiona, na które tak długo czekała. Usta wbija w
jego wargi, pozostając złączonym razem z nim w jednym, długim pocałunku.
—
Znowu razem — powiedziała, głaszcząc jego policzek.
—
Zgadza się. — Kiwnął głową. — Ale nie jesteśmy sami.
Palcem
wskazał na tron.
Ri
Han splunął na ziemię. Usiadł wygodnie na tronie, zacieśniając przypadkowo
więzy, które trzymały go na siedzeniu. Krew spłynęła po szyi, brudząc nową szatę,
którą dostał poprzedniej nocy. Poruszył szyją. Ta przekrzywiła się kawałek,
nadal nie będąc przytwierdzona w pełni do reszty ciała.
—
Dlaczego jeszcze żyję? — odfuknął.
—
Ponieważ jesteś królem, a królowie muszą żyć — odpowiedziała mu Lucy, wyrywając
się z ramion Erica. — Smoki ufają ci. A jeśli mają mi zaufać, muszę utrzymać
cię jeszcze trochę przy życiu.
—
Dziękuję, o pani! — Pochylił nieznacznie głowę, po czym zaśmiał się. — A możesz
jeszcze łaskawie wyjaśnić mi, kim właściwie jesteś. Wczoraj jakoś nie miałem
czasu, by się nad tym zastanawiać. Straciłem moc. Potem ktoś mnie zabił. —
Spojrzał kątem oka na Erica. — A dzisiaj obudziłem się całkiem zdrów… Bo… —
Zamlaskał. — Nie jesteś Lucy, prawda?
—
Nie, nie jestem.
—
W takim razie kim?
—
Nie poznajesz mnie, naprawdę? Ty mój obrońco piękny?
Uniósł
głowę. Jego źrenice poszerzyły się, a cała twarz zalała czerwienią ze
wściekłości.
—
Nie mów tak! — wysyczał.
—
Przecież tak cię nazywałam tysiąc lat temu, mój ukochany — dokończyła szeptem.
Stanęła
na wyższym stopniu, podchodząc pod samą ścianę, na której rysowało się tajemne
przejście. Dotknęła opuszkami cienkich linii. Poczuła nagłe ukłucie. Odsunęła
rękę, przyciągając ją aż do piersi. Krew spłynęła po nadgarstku, skapując na
samą posadzkę.
—
Jestem słaba — powiedziała do siebie, lecz obaj mężczyźni usłyszeli ją.
Obejrzała
się przez ramię — przyglądali jej się w absolutnym skupieniu.
—
Ericu, a gdzie jest mój… — Natychmiast zasłoniła usta, w ostatniej chwili
powstrzymując się od wypowiedzenia zakazanych słów. — Komui. Tak, gdzie jest
Komui?
—
Wrócił do Sarycji dokończyć swoje sprawy — wyjaśnił Eric.
—
No tak. — Prychnęła. — Przecież to on mnie tutaj doprowadził. Od samego
początku to planował. Niesamowity człowiek — dodała z pełnią pasji w głosie,
który jednak pod koniec nieznacznie, niemal niezauważalnie zadrżał.
Smok
ognia ryknął, posyłając falę gorącego powietrza przez wszystkie pomieszczenia
pałacu. Lucy złapała się za ramiona. Gęsia skórka objęła jej ręce i nogi. Choć
wokół panował gorąc, czuła narastające w niej zimno.
Znała
Komui’a jeszcze z innego życia, lecz wtedy nie był jeszcze tak przebiegły i
cwany, jak dziś. Zdołał oszukać nie tylko ją samą. Jego rodzina, najbliżsi i
przyjaciele — zdradził ich w najbardziej perfidny i okrutny sposób. Więc co
teraz próbował z nią samą?
—
Eric, co Komui może planować? — spytała.
—
Nie wiem.
—
A co do tej pory zrobił?
—
Najpierw nasłał generała Katumi’ego na ciebie i na Natsu, potem dał ci oczy,
zlecił w Sarycji misję, a kiedy uwolniliście smoczych wojowników, przysłał cię
tutaj, a Natsu do Wiedźmy Wymiarów — wyjaśnił spokojnym tonem.
—
Generał Katumi? — powtórzyła, odwracając się. — To Komui za tym stał?
—
Zasiada również w radzie magicznej, o ile mi wiadomo.
—
A co z tymi wszystkimi zmarłymi? Katheriną, Kurtisem, Tamaki’m?
—
Oczywiście wszystkich wskrzesił i nakazał posłuszeństwo.
Moc
Lucy jeszcze nie powróciła w pełni, jej ciało słabło z dnia na dzień, a
sprzymierzeńców wcale nie przybywało. Wypowiedziała światu zniszczenie,
ludzkości, która przyczyniła się do ich tragedii, ale czy naprawdę to
człowiekiem powinna się teraz zajmować?
Pokręciła
głową. Nie, nie powinna teraz kwestionować własnych decyzji.
—
Eric, zabierz Ri Hana, musimy zejść na dół — rozkazała.
Machnęła
ręką. Wejście otworzyło się przed nią. Nieprzyjemny zapach wydobył się z
wnętrza korytarza. Zatkała nos i wkroczyła do środka, drugą ręką przytrzymując
sukni, która była stanowczo za długa na takie wyprawy. Pochodnie paliły się na
jej rozkaz. Ostatnim razem, gdy przemierzała te korytarze, była jeszcze Lucy —
nieświadomą dziewczyną, która nosiła w sercu przekleństwo i dar. Gdyby nie
Komui, może jeszcze wiele lat musiałoby minąć zanim osiągnęłaby pełnię kontroli
nad tym ciałem. Wszystko działo się zbyt szybko…
Weszła
do ukrytej komnaty, od razu oświetlając sylwetkę kobiety, którą kiedyś była.
Podeszła do martwego ciała, przebitego na wskroś mieczem, i otuliła je
ramionami. Łzy zebrały się w jej oczach, nadal pamiętając ten dzień, kiedy to
dokonała ostatecznego aktu nienawiści wobec ludzkości. Oddała życie i własną
śmierć za sprawę, która okazała się nic nie warta przez całe tysiąc lat. Jednak
teraz widziała zmianę — nieuchronnie nadchodzącą.
Chwyciła
za rękojeść miecza. Martwe ciało zadygotała. Przytrzymała je, lecz każdy ruch
mieczem wprawiał je w kolejne drgania.
—
Zostaw ją! — wrzasnął Ri Han, wchodząc z Eric’iem do pomieszczenia.
—
Dlaczego mam zostawić siebie samą? — spytała.
—
To takie oczywiste. — Zaśmiał się. — Straciłaś rozum, Lucy. Rozumiem,
poszukujesz zemsty, Erica przeciągnęłaś na swoja stroną, ale to nie jest
rozwiązanie. Proszę, obudź się i przestań się zachowywać…
—
To ja — odparła lakonicznie, wodząc wzrokiem po całej komnacie. — Byłam, jestem
i będę. Możesz próbować wmówić sobie inaczej, ale to jestem ja.
Wskazała
na martwą kobietę. Zacisnęła mocniej miecz, po czym zamachnęła się, odcinając
wzdłuż włosy. Ciało kobiety upadło z hukiem na posadzkę.
Ri
Han’em wstrząsnęło.
Wyszarpał
się Ericowi i podbiegł do ukochanej, podnosząc jej martwe ciało z podłogi.
Odgarnął z jej twarzy pojedyncze kosmyki.
—
Coś ty narobiła? — zapytał przez zęby. Zatrząsł się ze złości. Jak śmiała
potraktować tak najwspanialszą kobietę na świecie? Jak mogła tak zbezcześcić
jej ciało?
—
Ona już i tak nie istnieje.
Dmuchnęła
z oddali, posyłając ogień ku ukochanej Ri Hana. Płomień położył się na jej
sukni, zajmując cały materiał w jednej chwili. Ri Han złapał za niego,
wyszarpując wszystkie strzępy, lecz było za późno. Ogień zaczął pochłaniać
wszystko. Podniósł się i zrzucił z siebie płaszcz, rzucając go na ukochaną.
Smród palonego ciała uniósł się między korytarzami zamku — obrzydliwy i
drażniący nozdrza.
Zwłoki
rozkruszyły się. Kolejne fragmenty odpadły, zamieniając się w pył. Ri Han wciąż
walczył, próbując uratować ukochaną, lecz po chwili nic z niej już nie zostało.
— Też cię kochałam — oświadczyła Lucy. — To właśnie tego dotyczyło
przekleństwo. Tego, że musimy umierać i odradzać się, gdy przyjdzie czas.
Rodzimy się, żyjemy, kochamy i umieramy na nowo. Wtedy też, gdy stałam się
królową, musiałam przejść przez to piekło… Pamiętasz, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz