Wyszła niepewnym krokiem z pokoju,
niosąc na rękach Szczęściarza. Rozejrzała się po mieszkaniu. Nasłuchiwała
rozmów rodziców, lecz dotarło do niej jedynie ciche łkanie, jakby ktoś
niedaleko płakał. Cofnęła się i zostawiła kota w pomieszczeniu. Zamknęła je
szczelnie, aby za żadną cenę zwierzę nie wyszło na zewnątrz. Wygładziła
pomiętoloną piżamę i ruszyła. Nie drżała, wręcz przeciwnie — zachowywała
spokój, co było do niej niepodobne.
Płacz ustał, gdy Lucy stanęła naprzeciwko
kuchni. Layla przetarła szybko policzki, rozmazując czarny tusz spływający po
jej bladej skórze. Do ust włożyła palec wskazujący i przegryzła paznokieć.
Odwróciła się w milczeniu. Lucy nie odezwała się choćby słowem, choć pytanie aż
cisnęły się na jej usta. Wiedziała jednak, że teraz nie należy pytać — co
więcej, nie należy teraz mówić.
Drzwi od mieszkania były lekko
uchylone, a w progu stał pojedynczy but Layli. Zabrała go i zamknęła wejście,
przy okazji oglądając się przez ramię — tak, aby Layla nie zauważyła.
— Nie ma go tutaj — pojawiła się
odpowiedź, gdy Lucy przekręciła klucz w zamku.
— Takk — wydukała i weszła do kuchni. Z
szafki wyjęła płatki owsiane. Podgrzane mleko już czekało w garnuszku.
Layla walnęła pięścią nagle o stół.
Ostre, gniewne spojrzenie objęło Lucy. Zabrała rękę z garnka i odsunęła się od
kuchenki w obawie, że znów rozwścieczyła matkę.
— Czy pozwoliłam ci wziąć to mleko? —
zapytała wyjątkowo spokojnym tonem. — Czy pozwoliłam ci zjeść płatki owsiane?
Lucy odstawiła miskę w milczeniu.
— Odpowiedz! — ryknęła, znów uderzając
pięścią o blat.
— Nie — wyszeptała.
— Nie — powtórzyła i zaklaskała w
dłonie. — Oszukałaś mnie. W sukience wyglądałam obrzydliwie. Przecież schudłam,
dużo schudłam, więc jak mogłam wyglądać w sukience ładnie?
— Wwyglądałaś. — Lucy próbowała
podtrzymać kłamstwo, lecz nawet ona słyszała w głosie zdradliwą wątpliwość. —
Ładnie! — dodała stanowczo.
— Doprawdy?
Layla zmarszczyła czoło. Resztki
podkładu złuszczyły się i wysypały na czarne dresy od kompletu do ćwiczeń.
Strzepała grudki na podłogę. I zaraz potem uśmiechnęła się, wskazując palcem na
zmiotkę.
— Nie kłam. Kłamstwo to grzech.
Kłamstwo należy tępić. Nie urodziłam kłamczuchy. Mogę wybaczyć. Ale nauczyć —
mówiła, za każdym razem biorąc głęboki wdech między poszczególnymi zdaniami.
Złapała Lucy za kark i przyciągnęła aż pod sam śmietnik. Przydusiła ją do
podłogi i powiedziała nieznoszącym sprzeciwu głosem: — Posprzątaj i się naucz
nie kłamać.
Przeprosiny utknęły w Lucy gardle. Nie
zdołała wydusić z siebie choćby słowa, bała się nawet poruszyć, by znów nie
zawieść matki. Dlaczego skłamałam,
głupia!, obwiniła siebie za porażkę — trzecią w ciągu dwunastu godzin.
Posłusznie wzięła zmiotkę i zaczęła
sprzątać płytki — w kuchni, a nawet poza nią. Zmiatała, choć żadne drobinki nie
zbierały się na zmiotkę. Jednak Layla wciąż patrzyła. Lucy czuła na sobie
przeszywające spojrzenie, które momentami paraliżowało ją. I ani razu nie
odwołało rozkazu.
— Dziękuję, mamo. Zasłużyłam na karę —
wyznała w końcu Lucy. — Sukienka wisiała na tobie. Nie chciałam sprawić ci
przykrości.
— Wystarczy.
Lucy odłożyła zmiotkę i szczotkę na
miejsce. Layla w tym czasie nalała chłodnego mleka do miski z płatkami. Wsypała
do środka trochę orzechów i podała owsiankę córce.
— Zimna, ale nadal smaczna —
podkreśliła z uśmiechem na twarzy. — Ojciec wyszedł wcześniej, bo musiał zajść
do pracy i dokończyć parę spraw. Mają też wieczorem wyjazd. Ojciec został
zaproszony, więc na pewno chodzi o podwyżkę — wyjaśniła swoje przypuszczenia,
choć nie z radością, jak spodziewała się Lucy. Brzmiała pusto, bez wyrazu,
jakby sama nie wierzyła w awans Jude’a.
Puk
puk, rozległo się pukanie
do drzwi. Layla pobiegła natychmiast i otworzyła wejście. Do środka wparowała
doktor Porlyusica. Zamachnęła się gazetą zwinięta w rulon i trzepnęła nią w
głowę Layli kilka razy. Naburmuszona przeszła obok i, nawet nie zrzucając
butów, wskoczyła do dużego pokoju.
Lucy aż wstała od stołu. Słodki zapach
perfum rozniósł się po pomieszczeniu, mieszając ze smrodem, który od ostatniego
wieczora zelżał. Pani doktor schowała fiolkę z perfumami do kieszeni, a gazetę
rozłożyła na blacie. Flakon z kwiatami przesunęła na drugi kraniec, niemal na
samą krawędź.
— Nie. Do. Pomyślenia! — krzyknęła pani
doktor, machając ręką we wszystkie strony. — A ty gówniaro zamykaj drzwi,
jeszcze komary ci nawlatują — zwróciła się do Layli. — Nie. Do. Pomyślenia —
powtórzyła z jeszcze większym oburzeniem. — Słyszałyście o tych pożarach?
Dzisiaj z rana dopiero przeczytałam gazetę. Przedwczoraj miało miejsce drugie
podpalenie w tym tygodniu, a już siódme w tym miesiącu. Wszystkie w naszym
mieście!
Palcem stuknęła w gazetę.
— Proszę się nie martwić, my jesteśmy
bezpieczni. — Layla przysiadła się do doktor Porlyusici. — To tylko źli ludzie
są karani. My jesteśmy dobrzy.
— Uszy mi zwiędną od tych głupot. —
Przewróciła oczami. — Głupia babo, jak cię spalą to cię spalą. Niekoniecznie
będą sprawdzać, czy już osiągnęłaś najwyższy stan dobroci.
— Droga pani doktor, niepotrzebne są te
zmartwienia, naprawdę. Dziękuję za troskę, ale umiem sobie poradzić. A w
ostatniości i uratuję moją najdroższą córeczkę.
— Tak, tak, a te zasinienia. — Pokazała
na własny policzek. — Pewnie od niewyspania.
Zapomniała…
Lucy starała się powstrzymać twarz, aby
nie wyraziła najmniej oznaki bólu czy strachu. Zachowaj spokój, zachowaj spokój, powtórzyła sobie, biorąc do ust
kolejną porcję zimnego śniadania. Potem odetchnęła z ulgą i rzeczowo wyjaśniła:
— To moja wina. Wczoraj wystarczyłam
się chłopaka, który szukał kotka. I uderzyłam się tak mocno w policzki, by się
obudzić.
Kłamstwo brzmiało idealnie. Lucy była z
siebie dumna, lecz Porlyusica nie łyknęła opowiastki. Kobieta napięła mięśnie
twarzy, po czym wstała i z całej siły trzepnęła Laylę w prawy policzek. Matka
zatoczyła się i rąbnęła o podłogę. Dłonią zahaczyła o wazon. Kawałki szkła
rozleciały się po całym pokoju.
— Nigdy więcej nie podnoś ręki na to
dziecko! — ryknęła Porlyusica, grożąc Layli palcem.
Otumaniona Layla oparła się, wolną ręką
chwytając za czerwony policzek.
— Jak śmiałaś? — spytała wysokim,
niepodobnym do niej tonem.
Lucy otworzyła usta, lecz nie umiała
obronić matki. Żadna wymówka nie przychodziła na myśl, żadne wytłumaczenie nie
wydawało się na tyle dobre, by przekupić doktor Porlyusicę. Cofnęła się i
uciekła do kuchni. Miskę wrzuciła do zlewu, a potem pobiegła do pokoju.
Zamknęła się od środka, klamkę przytrzasnęła krzesłem.
— Widzisz, co zrobiłaś?! — Głos należał
do Porlyusici. — Jak możesz krzywdzić własne dziecko?
— Krzywdzić? Kocham ją ponad życie!
Musze ją nauczyć świata. Ona nie może być taka… — nie dokończyła. — Proszę,
Lucy, idź na spotkanie z tym chłopcem i wróć na obiad.
— Nie zmuszaj jej do ucieczki! —
sprzeciwiła się Porlyusica. — Zostań!
Mimo że szanowała panią doktor ponad
wszystko. Mimo że zawdzięczała jej życie, nie była jej matką. Lucy nie żyła z
nią pod jednym i nie zawiodła trzykrotnie w ciągu dwóch dni.
Lucy chwyciła Szczęściarza pod pachę.
Kurtkę złapała w biegu, zanim wyskoczyła z mieszkania. Głos Porlyusici niósł
się echem jeszcze chwilę, kiedy zbiegała po schodach, lecz nie słuchała go.
Mówił coś o powrocie, o tym, że nie może być posłuszna temu „potworowi”, jak
często określała Laylę.
— Przepraszam, Szczęściarzu — zwróciła
się do kotka, chowając go do najgłębszej kieszeni. — Tu będziesz bezpieczny.
Obiecuję.
***
Pogładziła policzek, lecz ostry ból
przeszył go. Odsunęła rękę i zatrzymała się przed witryną sklepową, aby
spojrzeć na własne odbicie. Jej twarz naprawdę wyglądała przerażająco. Dopiero
teraz zdała sobie sprawę, dlaczego doktor Porlyusica zareagowała tak agresywnie
wobec Layli. Sine, może nawet fioletowe ślady wyróżniały się na bladej, suchej
skórze. Wyglądały tak, jak miały wyglądać — na pozostałość po mocnym
spoliczkowaniu.
Lucy zakryła się kapturem i pochyliła
nisko głowę, aby nikt więcej nie zobaczył zasinień.
Miau!,
Szczęściarz rozpaczliwie miauknął.
Wyjęła kotka z kieszeni i przytuliła do siebie.
— Przepraszam, niechcący — przeprosiła.
— Już niedaleko.
W parku znalazła się dziesięć minut
później. Rozejrzała się przy bramie, lecz nie zobaczyła nikogo, kto mógłby przypominać
właściciela Szczęściarza. Wykorzystała ten moment i wróciła na miejsce, z
którego wczoraj uciekła. Pochyliła się nad chodnikiem i zaczęła szukać gazu
pieprzowego, który upuściła w trakcie ucieczki. Pamiętała, że było to gdzieś
przy fontannie, lecz na zaś przejrzała cały plac.
— Tego szukasz? — odezwał się głos zza
niej.
Lucy odskoczyła do przodu. Złapała się
za posążek anioła, a Szczęściarza wsunęła do kieszeni. Pięści zacisnęła
odruchowo, jakby chciała uderzyć nieznajomego, gdy ten tylko podejdzie.
— Spokojnie, spokojnie, przyszedłem po
moją własność. — Wskazał na kota. — Natsu. — Wskazał na siebie. — Pamiętasz?
Kiwnęła, choć nie była pewna, czy na
pewno rozpoznaje chłopaka. Wyglądał inaczej. Niemal promieniał w
przeciwieństwie do poprzedniego dnia. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, a
tatuaż błyszczał w promieniach słonecznych. Ubrał się cieplej — mroźne powietrze
doskwierało więc i jemu. I znowu spojrzała na uśmiech. Policzki, jak na rozkaz
zapłonęły gorącem, przypominając jej o karze, którą wymierzyła jej matka. Nie zawiedź jej, nie zawiedź, powtórzyła
w myślach, ściskając powieki.
Westchnęła.
Otworzyła oczy i odważnie spojrzała na
uśmiech, cicho szepcząc jedno zdanie:
— To nie jest ta kobieta.
Mantra zamilkła, a Lucy stanęła
naprzeciw chłopaka. Wyjęła zza kurtki Szczęściarza.
— Proszę. Przyniosłam — odparła cicho.
— Dziękuję, dziękuję. Lucy, tak? —
dopytał się.
— Tak, tak. — Odwróciła od niego wzrok.
— Miło, że tak szybko się odnalazł.
— Ja też się cieszę. A! — krzyknął,
jakby o czymś sobie przypomniał. — Gaz pieprzowy.
Podał jej pojemnik. Wzięła i schowała
do kieszeni, w której jeszcze niedawno wiercił się kotek. Podziękowała, kiedy Szczęściarz
znalazł się w rękach właściciela.
— Na imię masz Natsu, prawda? —
zapytała, nie będąc pewna imienia nieznajomego.
— Zgadza się! Natsu! — Skierował kciuk
ku sobie. — Dumny członek klubu „Fairy Tail”, znienawidzony zawodnik drużyny
koszykarskiej i najgorętszy chłopak w całym mieście. Gdzie się nie zjawię, tam
zadyma! — zażartował.
Powinna się zaśmiać, ale skończyło się
na tym, że wstydliwie odwróciła głowę. Faktycznie biło od niego jakieś gorąco,
którym uderzał w Lucy za każdym razem, gdy uśmiechał się szeroko. Energia
tryskała z niego. A przede wszystkim wydawał się szczery i niezdolny do
wyrządzania komukolwiek krzywdy. Ufała mu, choć wiedziała, jak złudne jest to
uczucie.
— Cieszę się, że kotek się odnalazł.—
Pogłaskała ostatni raz Szczęściarza po łebku. — Śliczny.
— Oczywiście, że tak. Sam mi wlazł do
koszyka z jajkami — zwierzył się, dumnie zakładając ręce na piersi. Kot
zawisnął mu na barku. — Ach te wyprawy z koszyczkiem wielkanocnym. Idziesz z
takim napakowanym po brzegi koszem, a tam w środku twoją kiełbasą zajada się
kot. Kto by pomyślał, że wlezie do środka, gdy postawię koszyk na ziemi —
opowiedział, nim o cokolwiek zdążyła zapytać. — Ale jak widać, kiełbaskę
uwędziliśmy z „Fairy Tail” całkiem niezłą. Prawda, ty pędraku. — Zaczepił kota
noskiem.
— A jak uciekł?
— Nigdy… — zaczął poważnym tonem — nie
zostawiaj otwartych drzwi nawet na pół sekundy. Chciałem tylko zawiązać buta, a
ten chyba przeleciał nade mną. Skrzydła mu wyrosły czy coś? — Wzruszył od
niechcenia ramionami. — A tak przy okazji? Może dasz się zaprosić na kawę? W
ramach podziękowania i przeprosin. Za wczoraj. Wystraszyłem cię? — upewnił się.
— To… — urwała. Niekoniecznie chciała,
by poznał prawdę o jej wczorajszym zachowaniu. — Nic się nie stało. Nie mogę…
Nie mogę pójść.
Pochylił się nad nią. Dopiero teraz
zauważyła jak wysoki jest. Przewyższał ją ponad o głowę.
— A co masz na twarzy? — Poklepał się
po policzkach. — Coś się stało? Może zabrać cię do lekarza?
Zdjął z niej kaptur. Lucy wstrzymała
oddech. Nawet nie próbowała sobie wyobrażać jak potwornie w tym słońcu
wyglądają jej zasinienia.
— To nic. — Schowała się znowu za
kapturem. — To taki wypadek i nic więcej. Proszę, nie interesuj się.
— Wiesz, jeśli potrzebujesz pomocy…
— Nie, to naprawdę tylko wypadek —
powtórzyła, odsuwając się od chłopaka. — Muszę już iść.
— A kawa? — zapytał. — To niedaleko. A
jeśli boisz się mnie, to kawiarnia jest na widoku, pięć minut drogi stąd. —
Wskazał kierunek. Okazało się, że w tę samą stronę znajdował się jej dom.
— Nie, dziękuję, wolę nie…
— Nalegam, to tylko kawa, a naprawdę
źle się czuję z tym, że tylko tak podziękowałem i przeprosiłem. Może za bardzo
się narzucam, ale to tylko kawa. Zapraszam — nadal nalegał.
Lucy zdusiła w sobie łzy. Dziesięć lat
temu ta kobieta też tak grzecznie namawiała do pójścia za nią. Zaprosiła na
lody, a potem zabrała do samochodu i odjechała, nim Lucy zdążyła wydać z siebie
choćby jeden krzyk. Ten krzyk zamarł na jej ustach i tkwił tam nadal. Pragnęła
zwrócić się o pomoc do przechodzących obok ludzi, ale wciąż czuła narastający
ból na policzkach. Layla nie pozwalała zapomnieć, że przeszłość to tylko
przeszłość. Twarda nauka matki, jej lekcja życia, jakby pukały do myśli,
nakazując im zgodzić się.
— Czy… — zaczęła drżącym głosem — mogę
zadzwonić do mamy? — dokończyła na jednym wydechu.
— Oczywiście, nie ma problemu.
— Nie mam swojego, mogę z twojego?
Bez chwili zawahania podał jej telefon.
— Pierwszy od góry numer to ostatni
przychodzący. To twojej mamy. Mam się odsunąć?
— Nie trzeba.
Wybrała numer. Minęło kilka sygnałów, a
potem Layla odebrała.
— Słucham.
— Mamo, to ja, Lucy — zaczęła
niepewnie. — Oddałam kotka. Natsu, właściciel Szczęściarza, zaprosił mnie na
kawę.
— Gdzie
dokładnie? — spytała. — Oczywiście
masz Lucy pójść tam i zostać na chwilę. Nie na długo oczywiście, ale masz
pójść. Dobrze, że cię zaprosił. Pamiętaj, policzki cię bolą. Czujesz to?
— Tak — głos załamał jej się. —
Dziękuję za troskę. Natsu, gdzie dokładnie jest kawiarnia? — zwróciła się do chłopaka.
Wyciągnął rękę i poruszył palcami,
jakby chciał, by podała mu telefon. Tak też zrobiła.
— Witam, mam na imię Natsu i chciałby w
ramach podziękowań zaprosić pani córkę na kawę do „Fairy Tail”. — Zamilknął. —
Dokładnie za godzinę wróci do domu. W razie problemów proszę dzwonić.
Rozłączył się po kilku sekundach.
Lucy zawiązała sznurek przy kapturze,
żeby przypadkowo nie zsunął się jej podczas wizyty w kawiarni. Wystarczyło, że
Natsu zobaczył siniaki.
— Zgodziła się — zdziwił się. — W takim
razie prowadzę!
Chwycił Lucy pod ramię i zaczął
prowadzić w kierunku bramy. Wyrwała się z uścisku. Stanęła kilka kroków od
niego, a głową pokręciła na znak, że nie życzy sobie takiej bliskości.
Uśmiechnął się i ruszył dalej, w przeciwieństwie do Lucy, która odczekała
chwilę, sprawdzając w kieszeni, czy gaz pieprzowy wciąż działa. Wydawał się
sprawny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz