Erza nałożyła na siebie zbroję, tworząc
wokół siebie krąg z mieczy. Skierowała je na zamek. Trójka osób stała przed zapadniętym
łukiem, który niegdyś był drzwiami. Wzięła głęboki wdech. Gajeel kiwnął do
niej. Wyczuł jeszcze dwójkę osób w środku. Spojrzała na Natsu — ten zamyślił
się. Zgodził się z Gajeelem, ale nadal przeczuwał, że to nie wszyscy
przeciwnicy.
Gray wyjrzał zza skały. Zdjął z siebie
koszulkę i wytworzył lodowy młot. Mirajane i Lisanna zostały w tyle.
Zagrzmiało. Laxus skierował wzrok ku
niebu — czystemu jak łza, bez najmniejszej chmurki, niemal jednolitemu. Więc
skąd dobiegał dźwięk?
Nastąpiła cisza. Dłużąca się,
przebierająca w bezruchu.
Piorun trzasnął w Laxusa. Wszyscy
zerwali się, rozpraszając po całym terenie. Tamaki stanął na paluszkach,
odskakując, gdy Laxus zamachnął się na niego ręką.
— Idźcie! — wrzasnął po pozostałych,
zatrzymując przy sobie Tamaki’ego.
Jednak dawny członek załogi, a teraz
umarły pod rozkazami Komui’a, nie miał zamiaru przepuścić reszty. Wskoczył
między pozostałych, kopiąc Erzę w brzuch, a Graya w młot, rozwalając wszystkie
bronie w drobny mak. Ogień zawiał wokół, tworząc szalejący wokół wir gorąca.
Kurtis wydusił z ust płomień, strzelając nim w Laxusa. Natsu zablokował mu
drogę, rozpraszając w sekundę. Natarł na dawnego mistrza, uderzając w prawy bok
— Kurtis pochwycił go za rękę i przewrócił za siebie, wyjmując w pochwy dwa
miecze. Wbił je w ziemię. Natsu uciekł przed kolejnym atakiem, suwając się
między piaszczystymi wydmami. Podniósł się, kopiąc piach, którym sypnął
Kurtisowi w oczy.
— Nie wahaj się — powtórzył sobie
Natsu, po raz kolejny waląc ognistą pięść w Kurtisa. Tym razem w głowę.
Tamaki pochwycił towarzysza, przenosząc
go w ostatniej chwili kawałek dalej. Podskoczył i cisnął błyskawicą w Natsu.
Chłopak uchylił się, lecz piorun zmienił tor. Przeszedł między kolejnymi
członkami, aż trafił w miejsce, gdzie stała Lisanna i Mirajane. Obie
zareagowały w ostatniej chwili, chowając się za piaszczystą skałą.
— Uważajcie! — ostrzegł kobiety Laxus.
— Martw się o sie… UWAŻAJ! — wrzasnęła
Mirajane.
Tamaki znów zaatakował. Błyskawica
przeszła przez ramię Laxusa, pozostawiając na nim całą sieć linii. Zacisnął
szczękę i wydostał z siebie piorun, zjadając go. Tamaki zamrugał.
— Smacznego — powiedział i zniknął.
Kurtis rzucił miecz w Erzę. Stworzyła
własny i odparła atak. Ostrza zabłysły w powietrzu, ocierając się o siebie.
Brzdęk rozniósł się przyjemnym dźwięk po uszach zebranych, lecz zaraz
przerażający krzyk zatrzymał serca.
Lisanna ścisnęła dłoń — wystawała z
niej niewielka igła. Wyjęła ją z siebie a fioletowa posoka skapnęła na ziemię.
— To trucizna! — wrzasnął Natsu. —
Szybko, do Wendy!
Lisanna kiwnęła i podbiegła do pogromcy
smoków niebios. Katherina zaśmiała się słodko, wyłaniając zza fragmentu
kolumny. Posłała pocałunek Grayowi i znowu schowała się, krążąc powabnie między
kolejnymi kryjówkami.
Natsu nie nadążał za jej ruchami. Gray
otoczył się lodem, oczekując ataku z każdej strony.
— Nie możemy się teraz poddać —
powiedział. — Pamiętajcie, jaki mamy plan!
Zacisnął pięść, a potem uderzył w ziemię,
zamieniając ją w czysty lód. Chłód rozprzestrzenił się po dawnej stolicy,
docierając nawet do samego zamku. Pozostali umarli dołączyli do walki, stając
na kruchym, śliskim lodzie.
— Nie damy wam wygrać — zadeklarował.
Katherina wyskoczyła, kierując ku
kolejnemu miejscu. Postawiła pierwszy krok i pośliznęła się, upadając na plecy.
Tył głowy grzmotną w twardy lód, na moment ją unieruchamiając. Gray przejechał
na własnym tworze, zamrażając Katherinę. Kobieta zaśmiała się. Kurtis spadł
jakby z nieba, wbijając ognisty miecz prosto w serce kobiety. Ryknęła z bólu,
ale zaraz uwolniła się, stając w płomieniach.
Lisanna wymiotowała. Wendy leczyła jej
ramię raz za razem, lecz trucizna wciąż nie znikała z organizmu.
— Zrób coś! — pogoniła ja Mirajane.
— Staram się, ale… — Urwała. — Daj mi
pracować! — rozkazała. — A wy nie dajcie się im tu dostać! — krzyknęła.
Natsu skinął. Podbiegł do Kurtisa,
formułując z ognia bicze. Cisnął nimi w ziemię, rozkruszając część lodu.
Mężczyzna otworzył szeroko oczy. Dlaczego Natsu nie trafił? Lód wleciał mu do
gałek. Przymrużył je. Erza skoczyła i przełamała oba miecze Kurtisa. Poleciał,
rozbijając dawną kolumnę w drobny pył.
— Tak trzymajcie! — wrzasnęła,
zmieniając zbroję na lżejszą.
Gajeel założył żelazną osłonę, przyjmując
porażenia Tamaki’ego. Katherina rzuciła w niego trzy igły — odbiły się od
twardej skorupy. Syknęła.
— Chrońcie naszego pana! — rozkazała
pozostałym.
Kiwnęli zgodnie.
— A kim jest wasz pan? — spytała Erza,
blokując się tarczą od igieł Katheriny.
— Nie znasz. Jest zbyt wspaniały dla
ciebie, podrzędny człowieku.
— Jaka szkoda. — Miecze zatańczyły w
kręgu, po czym osunęły się na Katherinę, obcinając jej kilka włosów. —
Myślałam, że poznam chociaż naszego wroga.
— Wy sami jesteście swoimi wrogami.
Ludzkość umrze, taka jest święta obietnica.
— Nie zapędzaj się tak, jeszcze nie
koniec walki.
— Nie gadaj tak! — zwrócił jej uwagę
Natsu.
Ręka zadygotała. Kolejna śrubka
poluzowała się, ale zignorował jej ostrzeżenie. Nie było teraz czasu na
bezsensowne zajmowanie się detalami. Wrócił do Lisanny, sprawdzając, jak
przebiega leczenie. Dziewczyna oddychała ciężko, gorączka trawiła ją, choć
została zraniona chwilę temu. Chwycił ją za dłoń. Zabrakło tylko sił, by
powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Magia Wendy nie działała. Rana już dawno
się zasklepiła, lecz w żyłach płynęła trucizna, dostając się do kolejnych
komórek ciała. Sińce powychodziły już wszędzie. Pojawiły się wory pod oczami.
Lisanna umierała.
Natsu spojrzał na Katherinę. Skoro
posiadała truciznę, to musiała ze sobą mieć również odtrutkę. Zakołysał się na
stopach. Długa suknia. Mało kieszeni. Wiele igieł. Jedna, może dwie szanse.
Ruszył przed siebie. Erza zajęła uwagę
Katheriny. Przeszedł obok walczącego Gajeela i Tamaki’ego. Kurtis za bardzo skupiał
swoją moc na Grayu. Pozostała prosta droga do kobiety. Na początku tylko szedł,
lecz gdy Lisanna wrzasnęła, ruszył w biegu. Pochwycił Katherinę za włosy.
Uderzył metalową ręką raz, potem drugi, aż cisnął nią o lód, rozwalając czoło.
Zimna powierzchnia zabarwiła się krwią. Igły i flakoniki wypadły z dwóch
kieszeń, rozsypując się po całym polu walki. Natsu chwycił wszystkie. Odwrócił
się i uniósł je, by Wendy mogła je ujrzeć. Dziewczyna podniosła głowę. Po
policzkach spływały jej łzy. Oczy napuchły, a policzki zaczerwieniały.
Popatrzyła na Natsu i tylko pokręciła głową.
Naczynia wypadły mu z rąk,
roztrzaskując się o lód.
***
Amelia obejrzała się za ramię,
przyglądając się walce Fairy Tail z ożywieńcami wroga. Wroga, którego do tej
pory nie znała. Zadrżała. Jej serce zakołatało w równych podskokach, a dłonie
pociły się, gdy pocierała je o siebie. Musica westchnął. Przybliżył się do
ukochanej i położył rękę na jej ramieniu, poklepując kilka razy.
— Już mi lepiej. — Kiwnęła. — Dziękuję.
Tak naprawdę nic nie było lepiej.
Znaleźli się w miejscu, które uważali przez setki lat za wymysł jakiejś
legendy, plotki. Nigdy nie zapuścili się na tak dalekie tereny, a dziś kroczyli
ku kryjówce przeciwnika. Ten pałac już upadł. I czy znowu miał być dla
kolejnych ludzi mogiłą.
Amelia odpędziła o siebie myśli,
zawijając rękę wokół ramienia Musici. Ścisnął ją, powtarzając, że wszystko
będzie dobrze. Przeszli przez wyrwę w dawnej ścianie, wchodząc na korytarz, po
którym ścieliły się kości zmarłych ludzi i smoków. Amelia zdusiła sobie pisk.
Klucze zabrzęczały. Poprawiła je, przyciskając do samego dna kieszeni, by
sytuacja się nie powtórzyła. W tym miejscu panowała cisza, którą łatwo
zakłócić.
— Ktoś tu jest? — rozległo się wołanie
z końca korytarza.
Musica przycisnął Amelię do ściany,
nakazując palcem absolutne milczenie. Sam wychylił się, lecz nie dostrzegł
nikogo podejrzanego. Wystawił przed siebie otwartą dłoń — znak, by została.
Amelia pokręciła głową, nie zgadzając się. Ostre, zdecydowane spojrzenie
przeszyło Musicę. Pokiwał głową na boki i ostatecznie zgodził się, by
dziewczyna z nim poszła.
Z metalowej czaszki wykształcił
włócznię. Obrócił ją w dłoni. Krok po kroku szedł ku większej sali. Jedna część
drzwi odłamała się, upadając z hukiem na podłogę. Kurz uniósł się, drażniąc
nozdrza Amelii i Musici. Poruszyli nosami, powstrzymując się od kichnięcia.
— Oj, wyjdźcie już, przecież was
słyszę!
Musica wyszedł, popychając Amelię ku
drzwiom. Upadła na pośladki, ubijając sobie porządnie jeden z nich. Pomasowała
tyłek. Bolało jak cholera. Z pięścią ruszyła na Musicę. Mężczyzna przystanął
przy samym wejściu, zauważając mężczyznę siedzącego na podwyższeniu, które
trochę przypominało tron. Zbliżył się, kierując kraniec włóczni ku mężczyźnie.
— Ri Han, król smoków — przedstawił się
ze złośliwym uśmiechem na twarzy. — Uwolnicie mnie. Niestety, ale moja… —
urwał, zastanawiając się przez moment — była mnie tak urządziła.
— Byłe potrafią być całkiem złośliwe. —
Kątem oka objął Amelię.
Trzasnęła go w bok. Ri Han wybuchł
śmiechem, kuląc się i płacząc, jak nigdy w życiu.
— Ciesz się, że tylko tyle. — Prychnął.
— Moja najdroższa najpierw zabiła mnie, potem ożywiła, koniec końców zabrała
królestwo i przywiązała tutaj, każąc zanudzać mi się na śmierć. Uwolnicie mnie,
czy może poczekamy, aż uwierzycie mi i ktoś was odkryje, zabije i koniec misji?
— Zamrugał dziewczęco. — Uważam, że lepszym rozwiązaniem jest pierwsza opcja, a
jak wy sądzicie?
— Powiedz nam, gdzie znaleźć władcę
tych ożywieńców — oznajmiła Amelia, wychodząc naprzeciw Musici. — Może wtedy ci
uwierzymy.
— Ożywieńce? — Pobłądził wzrokiem po
podłodze. — Słucham?! O czym wy gadacie? To ktoś tak potrafi?
— To o kim ty mówiłeś?
— O Lu Xi, a wy o kim?
— O… — Amelia zamilkła.
Miecz przeleciał przed jej czołem,
wbijając się w kolumnę z naprzeciwka. Dziewczyna osunęła się na podłogę. Musica
chwycił ją za ramię i przesunął aż pod samą ścianę. Sam wystawił przed siebie
włócznię, czekając na atak.
— Bliżej wejścia — poinformował go Ri
Han.
Rozległo się klaskanie.
Komui przeskoczył przez blokujące
przejście kamień i dostojnie stanął na paluszkach tuż przed załamaną kolumną.
Położył dłoń na chłodnej, twardej powierzchni. Kości policzkowe uniosły się.
— Witaj, siostrzyczko — przywitał się,
kłaniając przed dziewczyną.
Cofnęła się, kręcąc głową. Co Komui tu
robił? Dlaczego po zostawieniu tego przeklętego listu znalazł się w tym
miejscu? Przecież uciekł. Stchórzył i przeniósł swoje badania do innego kraju.
Zagryzła wargę. Wszystkie pytania cisnęły się na usta, lecz żadne z nich nie
mogło przejść przez gardło. Słowa utknęły. Zdusiły się wewnątrz, a umysł
zalewały kolejne wątpliwości. Wyjaśnienie nie przychodziły. Słodki uśmiech
brata nie był tym samym, który znała. Przyszedłby, pogłaskał po włosach i
nakrzyczał na Musicę, że stoi zbyt blisko niej.
— Komui… — wypowiedziała jego imię.
— Oj, kochana, kochana, najukochańsza
siostrzyczko… Przepraszam. — Machnął ręką. — Ja naprawdę musiałem to zrobić. I
naprawdę, naprawdę, naprawdę cieszę się, że to ty tutaj przyszłaś. — Posłał
dziewczynie buziaczka w powietrzu.
— Zaraz… — zaczął Musica.
— Stój jadaczkę — przerwał. — Nie wiem,
co bym zrobił, gdybyś poszła walczyć. O cudowności, przecież twoje ciało byłoby
zbyt piękne na śmierć. Dlatego postanowiłem cię oszczędzić.
— Oszczędzić? — spytała, drapiąc się po
skórze. — Słucham? Czy tyś zwariował?
— Nie, mam się całkiem dobrze, ale
dziękuję, że pytasz.
— Wystarczy! — wrzasnęła, tupiąc. — Czy
na głowę upadłeś? Całkowicie oszalałeś?
— Oczywiście, że nie! — zapewnił. —
Kochana siostrzyczko, to mój cel w życiu. Nie mogę tak z niego po prostu
zrezygnować. Urodziłem się po to. Przecież wszystko do tej pory robiłem tak,
abyśmy się znaleźli w tym miejscu. Katumi, wyjdź! — Machnął, zapraszając do
środka kolejnego gościa.
— Katumi? — Musica zacisnął mocniej
włócznię. — Ty zdrajco, ty chory człowieku!
— Zdrajco? — zapytał, przemieniając
ciężar na prawą nogę. Oparł się o kolumnę i cicho zanucił melodię.
Amelia rozpoznała ją. Straciła matkę
jako dziecko. Wszystko wokoło powtarzali jej, że po ciężkiej chorobie śmierć
była wybawieniem. Ona nie rozumiała. Płakała każdej nocy, nie wpuszczając do
swojego pokoju nikogo z rodziny czy służby. Komui dostał się do niej przez
tajemne przejście. Wyciągnął skrzypce i zaczął na nich grać. Obrzucała go
miśkami, krzyczała, ale on nie przestał. A gdy nastał dzień, lekarz obejrzał
poranione od grania palce. Nigdy więcej już nie zagrał. Nie wybaczyła mu tej
nocy nigdy.
— Błagam — wydusiła ciężkim głosem. —
Komui, błagam, braciszku, przestań…
— Nie, kochana siostrzyczko. — Łza
wypłynęła spod powieki. — Czasem trzeba dokonać tego, co słuszne. Katumi!
Zaklaskał.
Zza wejścia wyłonił generał Katumi.
Musica odruchowo cofnął się. Zauważył leżący miecz. Pochwycił go i rzucił w
drugą stronę, aby Katumi nie mógł dosięgnąć broni.
— Trzymaj się z dala od tego — ostrzegł
Amelię.
Kiwnęła kilka razy.
Musica natarł na Katumiego, obrócił
włócznię w dłonie i skierował jej kraniec w ciało ożywieńca. Generał odskoczył,
odbijając się stopą od kolumny. Zasadził kopniaka w brzuch Musici i wylądował
bezpiecznie na ziemi, posyłając figlarny uśmiech. Musica zgiął się w pół.
Żołądek podszedł mu do gardła. Otrząsnął się dopiero po chwili. Katumi znowu zamierzył
się, lecz Musica stanął na rękach, kopiąc generała w twarz.
Komui odszedł.
Amelia podbiegła do Ri Hana. Wyjęła zza
pasa sztylet i rozcięła ich zaklęte więzy, zwracając królowi smoków wolność.
Klucze zabrzęczały w jej kieszeni. Skupiła się i wezwała Loki’ego, który ruszył
Musice na pomoc. Sama zwróciła się do Ri Hana:
— Zrób wszystko, by smoki nas nie
zaatakowały.
— Postaram się — obiecał.
Pstryknął palcami. Mały ogień wyskoczył
z koniuszków, po czym przeskoczył do dłoni Amelii. Nie palił jej. Nie czuła
ostrego dotyku języków, a przyjemne ciepełko rozprzestrzeniało się po jej
ciele.
— Dzię… — Przerwała.
Ri Han zniknął w płomieniach.
***
Loki rozpalił w swoich pięściach blask,
uderzając nim w Katumi’ego. Uniknął ciosu, jednocześnie uderzając pięścią w
twarz Musici. Krew spłynęła mężczyźnie z nosa. Przez moment zamroczyło go, lecz
otrząsnął się i natarł w włócznia, pozostawiając cienki ślad na skórze
Katumi’ego. Rana zaraz zasklepiła się.
— Jak mamy go pokonać? — spytał Loki,
rozglądając się po pomieszczeniu. Sklepienie ledwo się trzymało. Kilka
niefortunnych uderzeń i mogli się pożegnać z życiami.
— Nie mam bladego pojęcia —
odpowiedział.
Noga Katumi’ego przecięła powietrze.
Musica schylił się, lecz kilka włosków swobodnie opadło na podłogę. Zamrugał kilka
rady. Cios nie powinien obciąć mu włosów. Kątek oka dostrzegł błyszczące
ostrza.
— Uważaj, on je… — Urwał.
Katumi skierował cios w szyję.
Odskoczył do tyłu. Oparł się o koniec włóczni. Odbił się, uciekając kawałek
dalej. Loki zaatakował od tyłu, wbijając zapaloną pięść w jego plecy — nie
pozostał nawet najmniejszy ślad.
— Co jest? — Przeklął pod nosem. — Czy
da się ich jakoś zabić?
— Ostatnio zabiliśmy ich, więc w ogóle
nie powinni się zjawić na tej imprezie — zauważył Musica.
— Dużo gadacie — stwierdził Katumi. —
Mało działacie — dodał.
Dwa ostrza wyskoczyły z jego rękawów. Zamachnął
się i rzucił nimi w obie strony, celując w przeciwników. Jeden pomknął na
Musicę, drugi na Loki’ego. Przesunęli, lecz bronie pomknęły za nimi. Uciekli,
zaraz podążyły za ich śladem. Równocześnie wygłosili wiązankę przekleństw w
myślach. Musica skulił się, unikając ciosu, lecz ostrze odbiło się od ściany i
zaraz przemknęło obok niego.
Katumi uśmiechnął się. Poprawił długą
szatę i oparł się o ścianę, zakładając ręce na piersiach. Obejrzał paznokcie.
Dwa z nich się rozdwoiły. Wyjął z kieszeni pilniczek i zaczął piłować
postrzępione paznokcie.
— No bez jaj. — Musica załamał się. —
On naprawdę… Ludzie. — Tupnął nogą.
Język dymu wydobył się z szaty
Katumi’ego. Machnął końcem materiału, próbując zdmuchnąć ogień, lecz ten się
tylko rozprzestrzeniał. Coraz większy i większy, rósł z każdym machnięciem,
docierając aż do pasa.
Amelia wyszła zza ściany, biegnąc ku
Musice. Ostrza opadły na podłogę, odbijając się od niej metalicznym dźwiękiem.
Ogień zaczął całkowicie trawić Katumi’ego. Wił się, krzyczał, błagał o życie. Amelia
wbiła głowę w tors Musici. Zasłoniła uszy.
Katumi rzucił się do ucieczki. Jego
skóra zamieniła się w czarną skorupę, a reszta ciała pochłaniał ogień bez współczucia.
Płomienie przyczepiły się do jego mięśni, rozdzierając je, niszcząc, aż dotarły
do białych kości. Jednak zanim pochłonęły go w całości, umarł.
— Dostałam ogień od Ri Hana,
przepraszam — szepnęła, po czym zemdlała.
***
Natsu zaśmiał się. Zrobił krok do tyłu.
Zachwiał się i nadepnął na roztrzaskany flakonik, rozgniatając go na jeszcze
mniejsze części. Pokręcił głową. Nie, Levy nie mogła mu dawać do zrozumienia,
że Lisanna nie żyje. Przecież zdobył odtrutkę. Jeszcze chwila i dotarłby do
nich, podając lekarstwo. Dlaczego teraz wszyscy mu mówią, że za późno?
Dlaczego?
Erza walnęła Kurtisa w brzuch,
posyłając go na skałę. Roztrzaskała się. Kobieta podbiegła do Natsu. Chwyciła
za ramiona i szarpnęła za nie.
— Opamiętaj się, nie teraz, nie teraz! —
wrzasnęła.
Wbił ją puste, pełne niezrozumienia
spojrzenie.
— Ogarnij się, idioto!
Zasadziła mu porządnego plaskacza w
policzek. Kurtis kontratakował. Złapała za miecz i pognała ku niemu, przyjmując
atak. Ostrza skrzyżowały się.
Natsu pogładził policzek. Piekł.
Cholernie piekł, ale przynajmniej przypomniał mu, że wciąż ma o co walczyć.
Lucy czekała. Jak mógł dać się ponieść emocjom? Wciąż istniała szansa, by móc
przywrócić Lisannie życie.
— Musimy przedostać się do zamku! —
krzyknął do pozostałych. — To tam jest Lucy.
— No, jasne, od piętnastu minut nic nie
robimy! — zażartował Gajeel, odpierając atak Tamaki’ego.
I wnet rozległ się ryk.
Złocisty smok wylądował na ziemi, swoim
rykiem pokrywając najbliższą okolicę. Odór wydobywający się z jego gęby otępił
zmysły pogromców smoków. Natsu chwycił się za nos i wstrzymał oddech, już
tracąc węch od tego smrodu. Jednak tylko on zdążył. Złoty smok przestawił się z
łapy na łapę, a oczy zalśniły najpiękniejszymi promieniami, jakie tylko znał. Łuski
wysypały się na podłoże.
— Jestem pogromcą smoków, jestem
pogromcą smoków — powtórzył słowa jak mantrę, wierząc w nią mocniej z każdym
krokiem, który stawiał ku smokowi.
Oczach pojawił się ogień. Smok rykną
ponownie, lecz Natsu nie zwolnił. Z rąk wypaliły się ogniste języki, wyrzucając
go w powietrze. Zacisnął pięści, zaduszając w nich ogień. Skumulował wewnątrz
całą moc, opadając prosto na plecy smoka.
— Zatrzymacie go! — wrzasnęła Erza.
Gray uderzył stopą o ziemię. Lód pokrył
łapy smoka. Bestia zadrżała tylko raz. Cały lód skruszał, rozsypując się po
całej ziemi. I tym samym momencie Natsu runął na niego. Przeraźliwy płacz smoka
rozszedł się po całej dolinie. Zgiął się w pół i zniknął w kurzu. Natsu upadł
na ziemię, obijając sobie nos.
— Co do… — syknął, stając prędko na
równe nogi.
Przez ten pył nic nie widział. Machnął
rękoma, próbując go rozwiać, lecz nadal nic się nie stało. Przeszedł kawałek,
nasłuchując — spotkał się z ciszą. Cofnął się i poleciał do tyłu, potykając się
o coś. Walną się tyłem głowy o jakiś kamień i jęknął. Złapał się za włosy,
rozmasowując obolałe miejsce.
— Kurcze — jęknął.
Oparł się o ziemię i podniósł. Pył
zdążył się trochę rozwiać. Smok zniknął.
— Uciekaj — rozległ się głos spod jego
stóp.
Podskoczył w miejscu. Obok niego leżał
mężczyzna ubrany w złotą, lśniącą zbroję, przy której znajdowały się dwa miecze
z zaokrąglonymi końcami.
— Rin Ko? — Natsu rozpoznał w nim
smoka, który przez ostatnie lata opiekował się Lucy.
Chwycił Rin Ko z ręce, pomagając wstać.
Dym i odór spalonego ciała wydobył się ze smoka. Natsu odruchowo odsunął się, a
Rin Ko tylko zaśmiał. Nie liczył na taki koniec. Śmierć na polu walki była
godniejszym rodzajem śmierci, ale skoro już raz umarł to, co znaczył kolejny
raz? Zamknął oczy i pochylił głowę przed Natsu.
— Proszę, skończ ze mną — szepnął.
— Że… Jak? Słucham?! — zamotał się we
własnych myślach. — O co ci chodzi? To ty byłeś tym smokiem? — Wskazał na
niebiosa. — Dlaczego?
— Nie tylko ja nie chcę walczyć. On nas
zmusza, Komui… — Zakrztusił się własną śliną.
— Komui? — powtórzył, w pierwszej
chwili nie pojmując wypowiedzianych słów.
— Zabija, ożywia i każe słuchać. Nie
możemy nic z tym zrobić. Błagam! — Złapał Natsu za kołnierz. — Zabij mnie,
zanim on znowu przejmie nade mną kontrolę. Błagam! I zabijcie resztę. My nie
chcemy walczyć. Proszę…
Natsu pokręcił głową, nie zgadzając
się. Rin Ko nie zasługiwał na taki los. I to wspomnienie o Komui’u. O co mu tak
naprawdę chodziło. Rin Ko nie wydawał się w tej chwili kłamać.
— Na początku cię opatrzę — powiedział,
przechodząc na drugą stronę, aby obejrzeć plecy Rin Ko.
Smok powstrzymał go.
— Bła… — urwał w połowie.
Przez głowę Rin Ko przebiła się
włócznia. Krew chlusnęła na twarz Natsu. Smok zachwiał się i opadł na kolana
chłopaka, który siadł nieruchomo. Pytania w jednej chwili zaczęły cisnąć się mu
na usta. Dlaczego tak się stało? I co się w ogóle stało? Nie wiedział…
— Natsu! — krzyknęła z oddali Erza.
Nie usłyszał…
***
Zeref przebiegł obok walczących
członków Fairy Tail, suwając się między poszczególnymi ruinami, które znał
lepiej niż ktokolwiek z żyjących. Stare mury doprowadzały go do łez. Stara
potęga zamarła, pozostawiając tylko zgliszcza, których nie akceptował. Jedna
wojna doprowadziła do zagłady tysięcy, pozostawiając w pamięci ludzi jedynie
głupie legendy i bajki dla dzieci. Jak do tego doszło? Jak on mógł do tego
dopuścić? Towarzyszył wszystkim wydarzeniom przez zarania dziejów. Najpierw
opiekował się dzieckiem królowej, potem obserwował kolejnych potomków. Brał
udział w wydarzeniach sprzed czterystu lat, chronią nową królową, żonę Natsu I,
aby Lu Xi narodziła się na nowo. Nie udało się. Kolejna wojna pochłonęła ten
świat. I dopiero Lucy dała szansę Lu Xi powrócić.
Żałował swojej decyzji. Żałował tego,
że pozwolił Lu Xi powrócić. Nigdy nie była królową. Złudnie wierzył w jej
wielką misję, a w rzeczywistości to Ri Han doprowadził do zjednoczenia smoków i
ludzi. Może właśnie historia nie czekała na królową, a na króla. I może się już
go doczekała.
Nadepnął na płonący stos. Odskoczył,
strzepując z siebie ogniki, które w śmiechach i igraszkach uciekły za ścianę.
Pokręcił głową. Należały do Ri Hana. Z drugiego kontynentu umiał rozpoznać ten
szalejący, nieposkromiony i złośliwy ogień, który towarzyszył smokowi przez
całe życie. Znał go od małego, był nawet przy jego narodzinach. Nie pomyliłby
ich z niczym innym.
Przeszedł
obok, modląc się, by wielki smok przyjął w opiekę straconą duszę. Zatrzymał się
jednak, nim skręcił w kolejny korytarz. Odwrócił i wyjął zza pasma materiałów
księgę. Przeniósł wzrok na nią, a potem na tańczące w kole ogniki.
— Chcecie? — spytał żywioł.
Obejrzał się, lustrując księgę od góry
do dołu. W końcu kiwnęły zgodnie. Zeref rzucił im notatnik zawierający całe
jego życie i odszedł, tym razem nie odwracając się. Pozostawił za sobą
wszystko, co przeżył i co stworzył. Wystarczająco długo trzymał się
przeszłości. Teraz należało wszystko zakończyć.
Uśmiechnął się ciepło, wchodząc na
schody, które prowadziły do dawnego pokoju Lu Xi. Obecna część pałacu wyglądała
zupełnie inaczej niż pozostała. Była przede wszystkim zadbana. Nawet więcej.
Opisałby ją jako oczyszczoną ze wszystkich kosztowności, ale dawną i prawdziwą.
Nawet jeden kamień nie wydobył się z murów. Malunki dalej ścieliły korytarze, a
pajęczyny przyozdabiały kąty ścian.
Czyżby
Eric o to zadbał?,
pomyślał w pierwszej chwili, ale potem stracił pewność. Nie znalazł powodu, dla
którego smok cienia opiekowałby się pałacem przez wieki.
Rozbrzmiała melodyjka z pozytywki.
Przystanął i wsłuchał się w grające urządzenie — dochodziło z komnaty obok. Ten
pokój nigdy nie należał do Lu Xi. Zazwyczaj stał pusty, choć przez pewien okres
wykorzystywała go Li Li, niewolnica. Dotknął klamki. Powinien iść teraz do
pokoju Lu Xi, jednak pragnąć dowiedzieć się, co grało za tymi drzwiami.
Otworzył je.
Ujrzał mały pokoik urządzony specjalnie
dla dziecka. Po środku stała kołyska owinięta białym materiałem w koronkę.
Pozytywka grała w kącie. Nie stała na stoliku czy szafce, a na podłodze.
Zamknął za sobą i potrząsnął głową. Przetarł
całą twarz i odszedł z kolejnymi pytaniami. O co w tym wszystkim chodziło?
Dlaczego ten pokoik w ogóle istniał?
Przyspieszył kroku, aż w pewnym
momencie zacząć biec ku komnacie Lu Xi. Zatrzymał się przed nią i wparował do
środka bez pukania.
Lucy odskoczyła na sam kraniec łóżka.
Pisnęła i zsunęła się na śliskim materiale, uderzając się o nocny stolik. Nogi
zostały nadal na łóżku.
— Zeref? — spytała drżącym głosem. —
Zeref?! — powtórzyła, tym razem już krzycząc.
Zerwała się z podłogi, podbiegła do
dawnego strażnika smoczego gaju i ścisnęła go najmocniej, jak tylko potrafiła.
— Też cię miło widzieć. — Zaśmiał się i
odwzajemnił uścisk. Złapał królową za ramiona i odsunął od sobie, pytając: —
Kobieto, co ty wyprawiasz?
— Słucham? O czym ty mówisz?
— Ty wiesz, co się dzieje za oknem? —
Wskazał na otwór w ścianie. — Czy ty w ogóle zaglądałaś za okno?
— Nie. — Złapała się za ramiona. — I
chcę za nie patrzeć. Moi wrogowie znowu…
— To ja ich tu przysłałem — przerwał.
— C…
— Tak, o królowo. Przepraszam, naprawdę
przepraszam, ale uwierz mi, że twoje oświadczenie o zniszczeniu ludzkości
poruszyło mnie do tego stopnia, że musiałem działać — powiedział na jednym
wydechu.
— Zawsze byłeś taki spokojny.
— Lu Xi, to nie tak! — wrzasnął. — Eric
znowu tobą manipuluje. Znowu. Znowu. Znowu! — Walnął pięścią o ścianę. — A ty
nadal go kochasz.
— Nie, Eric tysiąc lat temu…
—…nie uratował cię — dokończył. —
Wykorzystał. Pobawił się. Napawał się masakrą. I on nigdy cię nie kochał. Nigdy.
Kochał jedynie siebie i swoją wielką misję. To, by znaleźć swoją miłość. Matka
została skrzywdzona przez jego ojca, wyrzucona z pałacu, gdy ten dowiedział się
o ciąży. Chciał, by dziecko zginęło, ale Eric przeżył, a na dodatek zabił ojca.
Szukał miłości, nienawidząc smoków i nudząc się. Lu Xi, on cię zabije, by na
nowo rozbudzić w smokach nienawiść, by znowu rozpoczęła się zabawa. On nigdy
nie kochał ciebie. Może… — zawahał się.
— Może pokochał Lucy, nie ciebie.
Odsunęła się w milczeniu. Podeszła pod
okno i oparła się o kamienny parapet, przymykając powieki. Ścisnęła wargi.
— Błagam, przestań.
— Nie możesz zniszczyć ludzkości. Ci
ludzie…
— Wiem. Wiem. Wiem! Ale nadal nie mogę
zapomnieć tej zdrady. — Westchnęła. — Zerefie, mój drogi Zerefie, ja nie mogę
zapomnieć. Nie mogę. Po prostu nie mogę!
Uderzyła nadgarstkami o kamienny
parapet, rozdzierając sobie skórę.
— Ludzie będą walczyć — ostrzegł ją.
— A ja się im przeciwstawię.
Podszedł i położył dłoń na jej
ramieniu.
— Lu Xi, posłuchaj mnie — zaczął, lecz
przerwał, tracąc pomysły na to, jak ją przekonać. — Smoki też nie są bez winy —
powiedział w końcu.
— Nikt nie jest bez winy, ale pakt
złamali ludzie.
Odepchnęła mężczyznę od siebie. Zeref
zaśmiał się.
— Ty naprawdę sądzisz, że wina leży
tylko po stronie ludzi?
— A nie? — Podrapała się po włosach. —
Przecież widziałam…
— Nie, ty nic nie widziałaś, bo
umarłaś! — wrzasnął, kopiąc łóżko. — Wiesz, kto zaraz po wolnie został żoną
wielkiego ministra?
— Nie. — Oczy łypnęły na Zerefa. — A
co?
— Li Li — odpowiedział.
— Nie, nie, nie! — Pomachała palcem
przed jego twarzą. — Nie. Ma. Mowy. Nie wierzę, by Li Li mnie zdradziła.
— Tak, masz rację. — Parsknął śmiechem.
— Niewolnica, która była wykorzystywana od maleńkiego na pewno nie miała
powodu, by cię zdradzić.
— Przyjęłam ją!
— Ale wcześniej pozwoliłaś, by smoki i
ludzi żyli w zgodzie. Nienawidziła smoków, tak samo jak jej matka. Lu Xi, to…
Nie jest łatwo komuś wybaczyć. Potrzeba czasu i zrozumienia. Li Li tego nie
doświadczyła. Ale jedna zdrada nie oznacza nienawiści wobec całej rasy. Nie
można klasyfikować tylko do tych złych i dobrych.
Usiadła na skraju łóżka. Zacisnęła usta
i zamknęła oczy, biorąc kilka głębokich wdechów. Od początku zdawała sobie
sprawę, że współcześni ludzie nie zasługują na absolutną eksterminację. Świat
zmienił się. Ludzie zmienili się. Raz doprowadziła do paktu między ludźmi a
smokami, może warto spróbować jeszcze ten jeden raz. Przeprosić za własny błąd
i wykorzystać kolejne życie na spełnienie dawnych obietnic. Gdyby nie Eric,
pozostałaby nikim.
Łza skapnęła na jej rękę. Chwyciła się
za brzuch i rozmasowała wokół pępka.
— Lucy jest w ciąży. Z Ericiem —
dodała. — Z Ericiem, którego kochałam. To nie ja… On nie chce mnie. Mojego
powrotu nigdy nie chciał, prawda?
Zeref milczał. Innej odpowiedzi nie
było potrzeba.
— Wszyscy mnie nienawidzą. A ja
chciałam jedynie pomóc. Ja… — Przetarła mokrą twarz rękawem sukni. — Czy moje
życie w ogóle cokolwiek dla kogokolwiek znaczyło?
Chwycił za lustro i podstawił je naprzeciw
twarzy Lu Xi. Odruchowo dotknęła znamienia po poparzeniu. To nie była jej
twarz. Podobna, ale nie jej. Za wąski nos. Za szerokie wargi. Czoło wysokie.
Włosy jakieś krótkie.
Odłożyła lustro.
— Dlaczego mi to pokazałeś? — spytała.
— Ponieważ twarz, którą ujrzałaś, jest
tym, co po sobie zostawiłaś.
— Słucham? — Zdziwiła się. — O czym ty
mówisz?
— Lucy Heartfilia i wiele innych osób
nie narodziłoby się, gdyby nie ty. Twoi potomkowie byli królami, magami,
uczonymi. Zmieniałaś świat poprzez swoich potomków, Lu Xi. Pozostawiłaś więcej
niż ktokolwiek by mógł. A Li Li? Nie wiesz, ale to ona narodziła Igneela,
wielkiego generała, który potem szkolił ludzi, aby umieli korzystać ze smoczej
magii.
— Natsu… — szepnęła.
— Tak, Natsu…
Drzwi trzasnęły o ścianę.
Eric stanął w progu. Oparł się o
framugę i mrugnął w stronę Zerefa, słodko się uśmiechając. Założył ręce na
piersi.
— Och, Lucy, czyżbyś mnie zdradzała? —
zapytał z nutą ironii w głosie.
— Nie, to nie tak! — Podniosła,
machając przed sobą rękoma. — Ericu, to przecież…
— Lucy? — wtrącił się Zeref. —
Powiedziałeś „Lucy”, nie „Lu Xi” — zauważył.
— Oj, przepraszam, to takie lekkie
nieporozumienie — odparł. — A teraz, możemy już iść? Całe Fairy Tail czeka na
nasz wielki powrót. Uważam, że czas się przedstawić i grzecznie poprosić ich,
by przestali hałasować. Ludzie i smoki próbują tu spać.
Wyszedł. Lucy podwinęła sukienkę i
podążyła za nim, nawet nie żegnając się z Zerefem. Strażnik gaju zmarszczył
brwi. Poprawił sukno i podążył za kochankami, lecz gdy wyszedł na korytarz, ich
już tam nie było. Pojedyncza karta papieru poruszyła się na wietrze,
przylatując pod stopy Zerefa. Podniósł ją i spojrzał na nakreślony znak:
ZDRAJCA.
Otworzył szeroko oczy.
— Cholera.
Cisnął kartką o ziemię i rzucił się w
biegu za Lucy i Ericiem. Smok wspominał o spotkaniu z Fairy Tail, więc tam
musiał podążyć. Zeskoczył ze schodów. Co Eric zamierzał zrobić? Dlaczego ktoś
pozostawił kartkę z ostrzeżeniem? I co zamierzali zrobić z Fairy Tail?
Wybiegł z pałacu. W tym samym momencie
rozległ się huk. Najwyższa wieża runęła, zatapiając się w części, która
przynależała do Lu Xi. Nic już nie trzymało Erica, by chronił i dbał o to
miejsce. Kołyska została pochłonięta wraz z tonami kamienia. Nie czekał już na
dziecko. Ono nie miało się narodzić.
— CHOLERA! — wrzasnął Zeref.
Odwrócił się i upadł. Serce ścisnął
ból. Wziął głęboki wdech, potem jeszcze jeden, aż zabrakło mu sił, by chwycić
ostatni. Dusił się. Palące słońce wydawało się wżerać w jego ciało, zabierając
dostęp do powietrza. Położył się, uderzając w pierś raz za razem, aż ręka
opadła bezwładnie na ziemię. Gaj nie istniał. Nikt nie potrzebował strażnika,
więc przyszedł czas, aby umarł. Jednak za wcześnie. Jeszcze pozostało tyle do
zrobienia. Ostrzec Fairy Tail. Pożegnać się z Lu Xi. Odwiedzić grób Natsu I.
Nie po to przeżył tysiące lat, aby teraz oddać ostatnie tchnienie przed
zakończeniem misji.
Otworzył usta. Głos nie wydobył się. A chwilkę
później serce przestało bić.
***
Natsu pochylił się nad ciałem Rin Ko.
Dotknął chłodnej powierzchni ciała smoka i załkał. Nawet nie zdążył mu
podziękować za pomoc, za opiekę nad Lucy, gdy niczego nie pamiętała. Teraz było
za późno…
Wyjął z jego głowy włócznię. Przyjrzał
się złotych włosom. Rin Ko wspomniał, że Komui go zabił i kontrolował, jak
resztę wojowników. Nie mógł dopuścił, by to się powtórzyło. Zapalił ogień w
dłoni, przykładając go do ubioru i włosów smoka, podpalając je. Zasługiwał na
godniejszy pochówek, ale nie w tych okolicznościach.
Odsunął się. Ogień powiększył się,
stając nieprzewidywalny. Szalał wraz z wiatrem, który odpędzał unoszący się
pył.
— Natsu! — zawołała go jeszcze raz
Erza. — Co się stało? — spytała, zatrzymując się przed płonącym stosem.
— Nasz przeciwnik potrafi wskrzeszać
zmarłych i ich kontrolować — oświadczył. — Musimy spalić ciała.
— Nadal walczymy. Dostaliśmy wiadomość,
że reszta gildii zajęła się smokami. Król smoków powrócił i w imieniu
wszystkich nacji zgodził się na porozumienie.
— Czyli…
— To nie koniec — przerwała. — Nie
walczymy ze smokami, ale z kimś zupełnie innym. Zeref ruszył do pałacu, tak
samo Amelia i Musica. Jeszcze nie dostaliśmy od nich informacji, ale może zaraz
wrócą.
— Rozumiem. — Kiwnął. — Musimy
zwyciężyć. Niewiele nam brakuje. Smoka już pokonałem, ale musimy spalić ciała —
zaznaczył jeszcze raz.
— Czyje dokładnie? — zaśpiewała
Katherina, nadciągając z góry. Posłała pięć igieł ku Natsu i Erzie.
Natsu zamachnął, roztapiając metal,
zanim ten do niego dotarł. Erza chwyciła za miecz, rzucając nim ku Katherinie.
Kobieta zdjęła fragment sukni i w niego zaplątała broń. Kilka igieł spadło na
ziemię. Oparła się na jednej ręce, podskoczyła, złapała za igły i rzuciła w
kierunku Erzy. Natsu odepchnął ją na bok, uciekając przed atakiem. Metaliczna
ręka wydała z siebie skrzek. Spojrzał na nią, a już po chwili zawisła wzdłuż
ciała.
— Nie, nie, nie! — powiedział, badając
kolejne śrubki.
— Skup się! — wrzasnęła Erza, wystawiając
przed nich tarczę. — Co ci się stało w rękę?
— Chyba nie naoliwiałem jej za często i
widać efekt tego zaniedbania — zażartował w środku bitwy.
Wyjrzał zza tarczy na moment —
Katherina sięgała po kolejne igły.
— Chroń mnie! — rozkazał.
Wyskoczył i oparł się ręką o ziemie.
Nogi rozszerzył i obrócił się wokół własnej osi, tworząc ogniste tornado, które
pomknęło ku Katherinie. Kobieta syknęła. Odwróciła się i rzuciła do ucieczki,
lecz Natsu stanął na równe nogi i cisnął w nią ognistą pięść, zapalając włosy.
Krzyknęła żałośnie, biegnąc ku lodowej krainie, którą stworzył Gray. Erza
zagrodziła jej drogę.
— Nie. Ma. Mowy — wysyczała, kreując
nad sobą miecze.
Katherina chwyciła się za włosy,
szarpiąc za nie we wszystkie strony. Pieść bólu uniosła się echem między
kolejnymi wzniesieniami, docierając do uszu smoków. Zajęła się cała ogniem.
Przyklęknęła i padła twarzą na ziemię, tarzając się po niej — nic nie mogło
ugasić tego ognia.
Otworzyła usta, lecz język spalił się.
Nie zdołała wydusić z siebie choćby jednego słowa, lecz na twarzy pojawił się
uśmiech. Łagodny i niewinny, jakby chciała nim podziękować za śmierć. Natsu
rozjuszył ogień, spalając ciało na popiół. Odsunął się i zwrócił do Erzy:
— To nie jest proste.
— Wiem, że nie jest, ale musimy ich
pokonać.
Piorun grzmotnął. Oboje wzdrygnęli się,
równocześnie spoglądając w tym samym kierunku. Na wzgórzu, wśród dymu i lodu,
pojawiła się Lucy wraz z Ericiem. Chwyciła laskę ognia, wbijając ją w ziemię
spowitą lodem. Wszystko roztopiło się. Gleba wchłonęła wodę, a uwięziony Kurtis
wydostał, atakując Gajeela. Lucy łypnęła na niego złowrogo. Zatrzymał się i
pokornie schylił. Eric kiwnął, rozkazując cieniowi, by ten objął całe pole
bitwy i przerwał walkę. Cień ochoczo ześlizgnął się ze wzgórza, krążąc między
kolejnymi cieciami, by stworzyć jeden, wielki i najbardziej niebezpieczny.
Ciemność zalała wszystkich, a Lucy zapłakała…
Lucy ścisnęła za dłoń Erica, posyłając
mu ciepły, dziewczęcy uśmiech. Wtuliła się w jego ramię, rozkoszując się wydobywającym
z niego chłodem. Pierwszy raz odkąd pamiętała, nie musiała dłużej kryć się ze
swoimi uczuciami. Dotykała Erica bez czającej się w jej sercu niepewności,
którą spotykała będąc jeszcze królową. Nowe życie dało jej szansę, by na nowo
napisać własną historię.
Stanęła na samym skraju wzniesienia,
rozkładając ręce przed walczącymi. Wzięła głębokich wdech ciężkiego powietrza.
— Czas zakończyć te walki! —
oświadczyła donośnym tonem. — To czas, żebyśmy spróbowali na nowo. Przepraszam
was — powiedziała ciszej — to moja wina. Chciałam zniszczyć ludzkość, ale
myliłam się. Świat nie zasługuje na karę za grzechy jego przodków. Wybaczcie mi
i razem spójrzmy ku lepszemu jutru!
Nastało milczenie.
— O czym pieprzysz? — zapytał Gray,
rozbierając się aż do samych gaci. — Lucy, dobrze się czujesz?
— Podobno coś ją opętało — zagadnął
Gajeel, otrzepując się z igieł Katheriny.
— Musimy jej po prostu wybaczyć —
wtrąciła się Erza.
Natsu nie odezwał się. Podszedł bliżej
i tam zaczekał. Ta kobieta nie przypominała Lucy, którą znał. Zmieniła się z
wyglądu nie do poznania, lecz ten głos… Ten głos nie pasował do niej.
Poważniejszy, doroślejszy, a słowa przechodzące przez te usta kłóciły się z
charakterem dziewczyny, który przecież dokładnie znał.
— Jesteś tam jeszcze? — spytał.
Zapłakał chwilę później. Odpowiedź już dawno cisnęła się mu na usta, lecz do
tej pory starał się odwlekać, ile tylko mógł. Czas się skończył. Przyszło mu
teraz zmierzyć się ze wszystkim, czego się obawiał. Z Lucy i ich przeszłością,
mężczyzną, który stał obok niej i wspólną przyszłością, która może nigdy nie
nadejść.
Eric zamrugał. Słońce schyliło się ku
zachodowi, zapowiadając nadejście mrocznego i chłodnego wieczoru. Chmury
zebrały się na południowej stronie królestwa.
— Lucy — zaczął, lecz urwał w połowie.
Z cienia wyjął miecz. Zbliżył się do
Lucy i szturchnął za jej ramię. Odwróciła się.
— Nie kocham cię, Lu Xi — oświadczył,
wbijając miecz prosto w jej serce.
Zachwiała się. Ostatnie spojrzenie,
pełnie wątpliwości i zagubienia, wbiło się w Erica. Dotknęła jego policzka —
lekko zarośniętego i takiego chłodnego. Poruszyła ustami, jakby wypowiadając
ostatnie „kocham cię”, lecz Eric nie przyjął jej wyznania.
Wyjął miecz z ciała i zrzucił je ze
wzniesienia, oddając Fairy Tail ich Lucy. Uderzyła z hukiem o ziemię. Eric
wyjrzał jeszcze raz i zapłakał. Odrzucił miecz, który wydobył z ciemności
dawnego smoczego gaju i rzekł:
— Obiecałem cię zabić za wszelką cenę.
Komui przystanął za Ericiem.
— Coś ty zrobił? — Jego głos zadrżał. —
Coś ty zrobił?
Podbiegł na kraniec wzniesienia,
wyglądając za skałę. Martwa Lucy i krwawa plama wokół niej — to, co zobaczył,
przyprawiło go o mdłości. Złapał się za usta i odsunął, napotykając na nogę
Erica. Smok parsknął. Chwycił Komui’a za bluzkę i przyciągnął do siebie,
potrząsając.
— Nie możesz umrzeć, prawda? — zapytał
słodkim głosem. — Tak, nie możesz — odpowiedział sobie. — Służyłeś wtedy w
smoczym gaju, ale żyłeś już wcześniej, prawda? Jesteś jednym z trzech bogów,
którzy zeszli na ziemię. W ciele Lucy odradzała się twoja siostra, a jeszcze
jeden z waszej „paczki” — chuchnął cieniem — to Wiedźma Wymiarów. Ale nie bój
się, pomogę ci umrzeć… — szepnął.
Zacisnął szyję mężczyzny, dusząc go. Z
ust Komui’a nie wydobył choćby najmniejszy dźwięk. Cień Erica wrócił, tańcząc
wokół swojego pana radosny taniec. Zaśmiał się, powoli zapraszam do królestwa
cienia Komui’a. Dawny bóg rzucał się, bił Erica po twarzy, lecz też z obojętnym
wyrazem twarzy oddał go cieniowi. Cień pochłonął nogi, potem łapiąc się za pas
i resztę ciała.
— NIE! — wrzasnął Komui.
Po chwili zamilknął.
Eric odszedł.
Natsu przestąpił z nogi na nogę. Cofnął
się, a potem upadł. Uklęknął i w tej sposób zaczął pędzić ku Lucy. Potknął się
o kamień, potem znowu przewrócił o jakąś dziurę, aż pochwycił martw ciało
ukochanej w obie ręce.
— Lucy — powiedział. — Lucy? — zapytał.
— Lucy — powtórzył imię po raz trzeci. — Dlaczego nie… — głos załamał mu się.
Położył ją z powrotem na ziemi, po czym
odsunął się, zasłaniając oczy. Widok jej martwego ciała bolał bardziej niż rany
zadane w trakcie walki. Zapomniał o zwisającej metalowej ręce, której kolejne
śrubki wysuwały się spod konstrukcji. Liczyła się w tym momencie tylko Lucy.
Nie przeprosił jej za wszystkie
krzywdy, których doznała przed niego.
Nie wyzwał, jak bardzo ją kocha.
Nie przytulił po raz ostatni…
— Wiedźmo Wymiarów — szepnął. — WIEDŹMO!
— ryknął na cały kontynent.
Kobieta zjawiła się. Puściła długi
płaszcz, który porwał szalejący wiatr. Zbliżyła się i przyklęknęła przed Natsu,
kładąc obie dłonie na jego policzkach.
— Słucham.
— Życzenie. — Pociągnął nosem. — Chcę
wypowiedzieć życzenie.
— Wszystko się zmieni.
— Musi się zmienić. Lisanna. Lucy. Ile
jeszcze osób zginęło?
— W takim razie słucham — odparła. —
Słucham.
— Spraw, by Lu Xi nigdy więcej nie
narodziła się w Lucy — zadeklarował życzenie. — Cena.
Uśmiechnęła się blado.
— Całe twoje życie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz