czwartek, 20 września 2018

[Smocze Królestwo] Rozdział 100




Erza nałożyła na siebie zbroję, tworząc wokół siebie krąg z mieczy. Skierowała je na zamek. Trójka osób stała przed zapadniętym łukiem, który niegdyś był drzwiami. Wzięła głęboki wdech. Gajeel kiwnął do niej. Wyczuł jeszcze dwójkę osób w środku. Spojrzała na Natsu — ten zamyślił się. Zgodził się z Gajeelem, ale nadal przeczuwał, że to nie wszyscy przeciwnicy.
Gray wyjrzał zza skały. Zdjął z siebie koszulkę i wytworzył lodowy młot. Mirajane i Lisanna zostały w tyle.
Zagrzmiało. Laxus skierował wzrok ku niebu — czystemu jak łza, bez najmniejszej chmurki, niemal jednolitemu. Więc skąd dobiegał dźwięk?
Nastąpiła cisza. Dłużąca się, przebierająca w bezruchu.
Piorun trzasnął w Laxusa. Wszyscy zerwali się, rozpraszając po całym terenie. Tamaki stanął na paluszkach, odskakując, gdy Laxus zamachnął się na niego ręką.
— Idźcie! — wrzasnął po pozostałych, zatrzymując przy sobie Tamaki’ego.
Jednak dawny członek załogi, a teraz umarły pod rozkazami Komui’a, nie miał zamiaru przepuścić reszty. Wskoczył między pozostałych, kopiąc Erzę w brzuch, a Graya w młot, rozwalając wszystkie bronie w drobny mak. Ogień zawiał wokół, tworząc szalejący wokół wir gorąca. Kurtis wydusił z ust płomień, strzelając nim w Laxusa. Natsu zablokował mu drogę, rozpraszając w sekundę. Natarł na dawnego mistrza, uderzając w prawy bok — Kurtis pochwycił go za rękę i przewrócił za siebie, wyjmując w pochwy dwa miecze. Wbił je w ziemię. Natsu uciekł przed kolejnym atakiem, suwając się między piaszczystymi wydmami. Podniósł się, kopiąc piach, którym sypnął Kurtisowi w oczy.
— Nie wahaj się — powtórzył sobie Natsu, po raz kolejny waląc ognistą pięść w Kurtisa. Tym razem w głowę.
Tamaki pochwycił towarzysza, przenosząc go w ostatniej chwili kawałek dalej. Podskoczył i cisnął błyskawicą w Natsu. Chłopak uchylił się, lecz piorun zmienił tor. Przeszedł między kolejnymi członkami, aż trafił w miejsce, gdzie stała Lisanna i Mirajane. Obie zareagowały w ostatniej chwili, chowając się za piaszczystą skałą.
— Uważajcie! — ostrzegł kobiety Laxus.
— Martw się o sie… UWAŻAJ! — wrzasnęła Mirajane.
Tamaki znów zaatakował. Błyskawica przeszła przez ramię Laxusa, pozostawiając na nim całą sieć linii. Zacisnął szczękę i wydostał z siebie piorun, zjadając go. Tamaki zamrugał.
— Smacznego — powiedział i zniknął.
Kurtis rzucił miecz w Erzę. Stworzyła własny i odparła atak. Ostrza zabłysły w powietrzu, ocierając się o siebie. Brzdęk rozniósł się przyjemnym dźwięk po uszach zebranych, lecz zaraz przerażający krzyk zatrzymał serca.
Lisanna ścisnęła dłoń — wystawała z niej niewielka igła. Wyjęła ją z siebie a fioletowa posoka skapnęła na ziemię.
— To trucizna! — wrzasnął Natsu. — Szybko, do Wendy!
Lisanna kiwnęła i podbiegła do pogromcy smoków niebios. Katherina zaśmiała się słodko, wyłaniając zza fragmentu kolumny. Posłała pocałunek Grayowi i znowu schowała się, krążąc powabnie między kolejnymi kryjówkami.
Natsu nie nadążał za jej ruchami. Gray otoczył się lodem, oczekując ataku z każdej strony.
— Nie możemy się teraz poddać — powiedział. — Pamiętajcie, jaki mamy plan!
Zacisnął pięść, a potem uderzył w ziemię, zamieniając ją w czysty lód. Chłód rozprzestrzenił się po dawnej stolicy, docierając nawet do samego zamku. Pozostali umarli dołączyli do walki, stając na kruchym, śliskim lodzie.
— Nie damy wam wygrać — zadeklarował.
Katherina wyskoczyła, kierując ku kolejnemu miejscu. Postawiła pierwszy krok i pośliznęła się, upadając na plecy. Tył głowy grzmotną w twardy lód, na moment ją unieruchamiając. Gray przejechał na własnym tworze, zamrażając Katherinę. Kobieta zaśmiała się. Kurtis spadł jakby z nieba, wbijając ognisty miecz prosto w serce kobiety. Ryknęła z bólu, ale zaraz uwolniła się, stając w płomieniach.
Lisanna wymiotowała. Wendy leczyła jej ramię raz za razem, lecz trucizna wciąż nie znikała z organizmu.
— Zrób coś! — pogoniła ja Mirajane.
— Staram się, ale… — Urwała. — Daj mi pracować! — rozkazała. — A wy nie dajcie się im tu dostać! — krzyknęła.
Natsu skinął. Podbiegł do Kurtisa, formułując z ognia bicze. Cisnął nimi w ziemię, rozkruszając część lodu. Mężczyzna otworzył szeroko oczy. Dlaczego Natsu nie trafił? Lód wleciał mu do gałek. Przymrużył je. Erza skoczyła i przełamała oba miecze Kurtisa. Poleciał, rozbijając dawną kolumnę w drobny pył.
— Tak trzymajcie! — wrzasnęła, zmieniając zbroję na lżejszą.
Gajeel założył żelazną osłonę, przyjmując porażenia Tamaki’ego. Katherina rzuciła w niego trzy igły — odbiły się od twardej skorupy. Syknęła.
— Chrońcie naszego pana! — rozkazała pozostałym.
Kiwnęli zgodnie.
— A kim jest wasz pan? — spytała Erza, blokując się tarczą od igieł Katheriny.
— Nie znasz. Jest zbyt wspaniały dla ciebie, podrzędny człowieku.
— Jaka szkoda. — Miecze zatańczyły w kręgu, po czym osunęły się na Katherinę, obcinając jej kilka włosów. — Myślałam, że poznam chociaż naszego wroga.
— Wy sami jesteście swoimi wrogami. Ludzkość umrze, taka jest święta obietnica.
— Nie zapędzaj się tak, jeszcze nie koniec walki.
— Nie gadaj tak! — zwrócił jej uwagę Natsu.
Ręka zadygotała. Kolejna śrubka poluzowała się, ale zignorował jej ostrzeżenie. Nie było teraz czasu na bezsensowne zajmowanie się detalami. Wrócił do Lisanny, sprawdzając, jak przebiega leczenie. Dziewczyna oddychała ciężko, gorączka trawiła ją, choć została zraniona chwilę temu. Chwycił ją za dłoń. Zabrakło tylko sił, by powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Magia Wendy nie działała. Rana już dawno się zasklepiła, lecz w żyłach płynęła trucizna, dostając się do kolejnych komórek ciała. Sińce powychodziły już wszędzie. Pojawiły się wory pod oczami. Lisanna umierała.
Natsu spojrzał na Katherinę. Skoro posiadała truciznę, to musiała ze sobą mieć również odtrutkę. Zakołysał się na stopach. Długa suknia. Mało kieszeni. Wiele igieł. Jedna, może dwie szanse.
Ruszył przed siebie. Erza zajęła uwagę Katheriny. Przeszedł obok walczącego Gajeela i Tamaki’ego. Kurtis za bardzo skupiał swoją moc na Grayu. Pozostała prosta droga do kobiety. Na początku tylko szedł, lecz gdy Lisanna wrzasnęła, ruszył w biegu. Pochwycił Katherinę za włosy. Uderzył metalową ręką raz, potem drugi, aż cisnął nią o lód, rozwalając czoło. Zimna powierzchnia zabarwiła się krwią. Igły i flakoniki wypadły z dwóch kieszeń, rozsypując się po całym polu walki. Natsu chwycił wszystkie. Odwrócił się i uniósł je, by Wendy mogła je ujrzeć. Dziewczyna podniosła głowę. Po policzkach spływały jej łzy. Oczy napuchły, a policzki zaczerwieniały. Popatrzyła na Natsu i tylko pokręciła głową.
Naczynia wypadły mu z rąk, roztrzaskując się o lód.

***

Amelia obejrzała się za ramię, przyglądając się walce Fairy Tail z ożywieńcami wroga. Wroga, którego do tej pory nie znała. Zadrżała. Jej serce zakołatało w równych podskokach, a dłonie pociły się, gdy pocierała je o siebie. Musica westchnął. Przybliżył się do ukochanej i położył rękę na jej ramieniu, poklepując kilka razy.
— Już mi lepiej. — Kiwnęła. — Dziękuję.
Tak naprawdę nic nie było lepiej. Znaleźli się w miejscu, które uważali przez setki lat za wymysł jakiejś legendy, plotki. Nigdy nie zapuścili się na tak dalekie tereny, a dziś kroczyli ku kryjówce przeciwnika. Ten pałac już upadł. I czy znowu miał być dla kolejnych ludzi mogiłą.
Amelia odpędziła o siebie myśli, zawijając rękę wokół ramienia Musici. Ścisnął ją, powtarzając, że wszystko będzie dobrze. Przeszli przez wyrwę w dawnej ścianie, wchodząc na korytarz, po którym ścieliły się kości zmarłych ludzi i smoków. Amelia zdusiła sobie pisk. Klucze zabrzęczały. Poprawiła je, przyciskając do samego dna kieszeni, by sytuacja się nie powtórzyła. W tym miejscu panowała cisza, którą łatwo zakłócić.
— Ktoś tu jest? — rozległo się wołanie z końca korytarza.
Musica przycisnął Amelię do ściany, nakazując palcem absolutne milczenie. Sam wychylił się, lecz nie dostrzegł nikogo podejrzanego. Wystawił przed siebie otwartą dłoń — znak, by została. Amelia pokręciła głową, nie zgadzając się. Ostre, zdecydowane spojrzenie przeszyło Musicę. Pokiwał głową na boki i ostatecznie zgodził się, by dziewczyna z nim poszła.
Z metalowej czaszki wykształcił włócznię. Obrócił ją w dłoni. Krok po kroku szedł ku większej sali. Jedna część drzwi odłamała się, upadając z hukiem na podłogę. Kurz uniósł się, drażniąc nozdrza Amelii i Musici. Poruszyli nosami, powstrzymując się od kichnięcia.
— Oj, wyjdźcie już, przecież was słyszę!
Musica wyszedł, popychając Amelię ku drzwiom. Upadła na pośladki, ubijając sobie porządnie jeden z nich. Pomasowała tyłek. Bolało jak cholera. Z pięścią ruszyła na Musicę. Mężczyzna przystanął przy samym wejściu, zauważając mężczyznę siedzącego na podwyższeniu, które trochę przypominało tron. Zbliżył się, kierując kraniec włóczni ku mężczyźnie.
— Ri Han, król smoków — przedstawił się ze złośliwym uśmiechem na twarzy. — Uwolnicie mnie. Niestety, ale moja… — urwał, zastanawiając się przez moment — była mnie tak urządziła.
— Byłe potrafią być całkiem złośliwe. — Kątem oka objął Amelię.
Trzasnęła go w bok. Ri Han wybuchł śmiechem, kuląc się i płacząc, jak nigdy w życiu.
— Ciesz się, że tylko tyle. — Prychnął. — Moja najdroższa najpierw zabiła mnie, potem ożywiła, koniec końców zabrała królestwo i przywiązała tutaj, każąc zanudzać mi się na śmierć. Uwolnicie mnie, czy może poczekamy, aż uwierzycie mi i ktoś was odkryje, zabije i koniec misji? — Zamrugał dziewczęco. — Uważam, że lepszym rozwiązaniem jest pierwsza opcja, a jak wy sądzicie?
— Powiedz nam, gdzie znaleźć władcę tych ożywieńców — oznajmiła Amelia, wychodząc naprzeciw Musici. — Może wtedy ci uwierzymy.
— Ożywieńce? — Pobłądził wzrokiem po podłodze. — Słucham?! O czym wy gadacie? To ktoś tak potrafi?
— To o kim ty mówiłeś?
— O Lu Xi, a wy o kim?
— O… — Amelia zamilkła.
Miecz przeleciał przed jej czołem, wbijając się w kolumnę z naprzeciwka. Dziewczyna osunęła się na podłogę. Musica chwycił ją za ramię i przesunął aż pod samą ścianę. Sam wystawił przed siebie włócznię, czekając na atak.
— Bliżej wejścia — poinformował go Ri Han.
Rozległo się klaskanie.
Komui przeskoczył przez blokujące przejście kamień i dostojnie stanął na paluszkach tuż przed załamaną kolumną. Położył dłoń na chłodnej, twardej powierzchni. Kości policzkowe uniosły się.
— Witaj, siostrzyczko — przywitał się, kłaniając przed dziewczyną.
Cofnęła się, kręcąc głową. Co Komui tu robił? Dlaczego po zostawieniu tego przeklętego listu znalazł się w tym miejscu? Przecież uciekł. Stchórzył i przeniósł swoje badania do innego kraju. Zagryzła wargę. Wszystkie pytania cisnęły się na usta, lecz żadne z nich nie mogło przejść przez gardło. Słowa utknęły. Zdusiły się wewnątrz, a umysł zalewały kolejne wątpliwości. Wyjaśnienie nie przychodziły. Słodki uśmiech brata nie był tym samym, który znała. Przyszedłby, pogłaskał po włosach i nakrzyczał na Musicę, że stoi zbyt blisko niej.
— Komui… — wypowiedziała jego imię.
— Oj, kochana, kochana, najukochańsza siostrzyczko… Przepraszam. — Machnął ręką. — Ja naprawdę musiałem to zrobić. I naprawdę, naprawdę, naprawdę cieszę się, że to ty tutaj przyszłaś. — Posłał dziewczynie buziaczka w powietrzu.
— Zaraz… — zaczął Musica.
— Stój jadaczkę — przerwał. — Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś poszła walczyć. O cudowności, przecież twoje ciało byłoby zbyt piękne na śmierć. Dlatego postanowiłem cię oszczędzić.
— Oszczędzić? — spytała, drapiąc się po skórze. — Słucham? Czy tyś zwariował?
— Nie, mam się całkiem dobrze, ale dziękuję, że pytasz.
— Wystarczy! — wrzasnęła, tupiąc. — Czy na głowę upadłeś? Całkowicie oszalałeś?
— Oczywiście, że nie! — zapewnił. — Kochana siostrzyczko, to mój cel w życiu. Nie mogę tak z niego po prostu zrezygnować. Urodziłem się po to. Przecież wszystko do tej pory robiłem tak, abyśmy się znaleźli w tym miejscu. Katumi, wyjdź! — Machnął, zapraszając do środka kolejnego gościa.
— Katumi? — Musica zacisnął mocniej włócznię. — Ty zdrajco, ty chory człowieku!
— Zdrajco? — zapytał, przemieniając ciężar na prawą nogę. Oparł się o kolumnę i cicho zanucił melodię.
Amelia rozpoznała ją. Straciła matkę jako dziecko. Wszystko wokoło powtarzali jej, że po ciężkiej chorobie śmierć była wybawieniem. Ona nie rozumiała. Płakała każdej nocy, nie wpuszczając do swojego pokoju nikogo z rodziny czy służby. Komui dostał się do niej przez tajemne przejście. Wyciągnął skrzypce i zaczął na nich grać. Obrzucała go miśkami, krzyczała, ale on nie przestał. A gdy nastał dzień, lekarz obejrzał poranione od grania palce. Nigdy więcej już nie zagrał. Nie wybaczyła mu tej nocy nigdy.
— Błagam — wydusiła ciężkim głosem. — Komui, błagam, braciszku, przestań…
— Nie, kochana siostrzyczko. — Łza wypłynęła spod powieki. — Czasem trzeba dokonać tego, co słuszne. Katumi!
Zaklaskał.
Zza wejścia wyłonił generał Katumi. Musica odruchowo cofnął się. Zauważył leżący miecz. Pochwycił go i rzucił w drugą stronę, aby Katumi nie mógł dosięgnąć broni.
— Trzymaj się z dala od tego — ostrzegł Amelię.
Kiwnęła kilka razy.
Musica natarł na Katumiego, obrócił włócznię w dłonie i skierował jej kraniec w ciało ożywieńca. Generał odskoczył, odbijając się stopą od kolumny. Zasadził kopniaka w brzuch Musici i wylądował bezpiecznie na ziemi, posyłając figlarny uśmiech. Musica zgiął się w pół. Żołądek podszedł mu do gardła. Otrząsnął się dopiero po chwili. Katumi znowu zamierzył się, lecz Musica stanął na rękach, kopiąc generała w twarz.
Komui odszedł.
Amelia podbiegła do Ri Hana. Wyjęła zza pasa sztylet i rozcięła ich zaklęte więzy, zwracając królowi smoków wolność. Klucze zabrzęczały w jej kieszeni. Skupiła się i wezwała Loki’ego, który ruszył Musice na pomoc. Sama zwróciła się do Ri Hana:
— Zrób wszystko, by smoki nas nie zaatakowały.
— Postaram się — obiecał.
Pstryknął palcami. Mały ogień wyskoczył z koniuszków, po czym przeskoczył do dłoni Amelii. Nie palił jej. Nie czuła ostrego dotyku języków, a przyjemne ciepełko rozprzestrzeniało się po jej ciele.
— Dzię… — Przerwała.
Ri Han zniknął w płomieniach.

***

Loki rozpalił w swoich pięściach blask, uderzając nim w Katumi’ego. Uniknął ciosu, jednocześnie uderzając pięścią w twarz Musici. Krew spłynęła mężczyźnie z nosa. Przez moment zamroczyło go, lecz otrząsnął się i natarł w włócznia, pozostawiając cienki ślad na skórze Katumi’ego. Rana zaraz zasklepiła się.
— Jak mamy go pokonać? — spytał Loki, rozglądając się po pomieszczeniu. Sklepienie ledwo się trzymało. Kilka niefortunnych uderzeń i mogli się pożegnać z życiami.
— Nie mam bladego pojęcia — odpowiedział.
Noga Katumi’ego przecięła powietrze. Musica schylił się, lecz kilka włosków swobodnie opadło na podłogę. Zamrugał kilka rady. Cios nie powinien obciąć mu włosów. Kątek oka dostrzegł błyszczące ostrza.
— Uważaj, on je… — Urwał.
Katumi skierował cios w szyję. Odskoczył do tyłu. Oparł się o koniec włóczni. Odbił się, uciekając kawałek dalej. Loki zaatakował od tyłu, wbijając zapaloną pięść w jego plecy — nie pozostał nawet najmniejszy ślad.
— Co jest? — Przeklął pod nosem. — Czy da się ich jakoś zabić?
— Ostatnio zabiliśmy ich, więc w ogóle nie powinni się zjawić na tej imprezie — zauważył Musica.
— Dużo gadacie — stwierdził Katumi. — Mało działacie — dodał.
Dwa ostrza wyskoczyły z jego rękawów. Zamachnął się i rzucił nimi w obie strony, celując w przeciwników. Jeden pomknął na Musicę, drugi na Loki’ego. Przesunęli, lecz bronie pomknęły za nimi. Uciekli, zaraz podążyły za ich śladem. Równocześnie wygłosili wiązankę przekleństw w myślach. Musica skulił się, unikając ciosu, lecz ostrze odbiło się od ściany i zaraz przemknęło obok niego.
Katumi uśmiechnął się. Poprawił długą szatę i oparł się o ścianę, zakładając ręce na piersiach. Obejrzał paznokcie. Dwa z nich się rozdwoiły. Wyjął z kieszeni pilniczek i zaczął piłować postrzępione paznokcie.
— No bez jaj. — Musica załamał się. — On naprawdę… Ludzie. — Tupnął nogą.
Język dymu wydobył się z szaty Katumi’ego. Machnął końcem materiału, próbując zdmuchnąć ogień, lecz ten się tylko rozprzestrzeniał. Coraz większy i większy, rósł z każdym machnięciem, docierając aż do pasa.
Amelia wyszła zza ściany, biegnąc ku Musice. Ostrza opadły na podłogę, odbijając się od niej metalicznym dźwiękiem. Ogień zaczął całkowicie trawić Katumi’ego. Wił się, krzyczał, błagał o życie. Amelia wbiła głowę w tors Musici. Zasłoniła uszy.
Katumi rzucił się do ucieczki. Jego skóra zamieniła się w czarną skorupę, a reszta ciała pochłaniał ogień bez współczucia. Płomienie przyczepiły się do jego mięśni, rozdzierając je, niszcząc, aż dotarły do białych kości. Jednak zanim pochłonęły go w całości, umarł.
— Dostałam ogień od Ri Hana, przepraszam — szepnęła, po czym zemdlała.

***

Natsu zaśmiał się. Zrobił krok do tyłu. Zachwiał się i nadepnął na roztrzaskany flakonik, rozgniatając go na jeszcze mniejsze części. Pokręcił głową. Nie, Levy nie mogła mu dawać do zrozumienia, że Lisanna nie żyje. Przecież zdobył odtrutkę. Jeszcze chwila i dotarłby do nich, podając lekarstwo. Dlaczego teraz wszyscy mu mówią, że za późno? Dlaczego?
Erza walnęła Kurtisa w brzuch, posyłając go na skałę. Roztrzaskała się. Kobieta podbiegła do Natsu. Chwyciła za ramiona i szarpnęła za nie.
— Opamiętaj się, nie teraz, nie teraz! — wrzasnęła.
Wbił ją puste, pełne niezrozumienia spojrzenie.
— Ogarnij się, idioto!
Zasadziła mu porządnego plaskacza w policzek. Kurtis kontratakował. Złapała za miecz i pognała ku niemu, przyjmując atak. Ostrza skrzyżowały się.
Natsu pogładził policzek. Piekł. Cholernie piekł, ale przynajmniej przypomniał mu, że wciąż ma o co walczyć. Lucy czekała. Jak mógł dać się ponieść emocjom? Wciąż istniała szansa, by móc przywrócić Lisannie życie.
— Musimy przedostać się do zamku! — krzyknął do pozostałych. — To tam jest Lucy.
— No, jasne, od piętnastu minut nic nie robimy! — zażartował Gajeel, odpierając atak Tamaki’ego.
I wnet rozległ się ryk.
Złocisty smok wylądował na ziemi, swoim rykiem pokrywając najbliższą okolicę. Odór wydobywający się z jego gęby otępił zmysły pogromców smoków. Natsu chwycił się za nos i wstrzymał oddech, już tracąc węch od tego smrodu. Jednak tylko on zdążył. Złoty smok przestawił się z łapy na łapę, a oczy zalśniły najpiękniejszymi promieniami, jakie tylko znał. Łuski wysypały się na podłoże.
— Jestem pogromcą smoków, jestem pogromcą smoków — powtórzył słowa jak mantrę, wierząc w nią mocniej z każdym krokiem, który stawiał ku smokowi.
Oczach pojawił się ogień. Smok rykną ponownie, lecz Natsu nie zwolnił. Z rąk wypaliły się ogniste języki, wyrzucając go w powietrze. Zacisnął pięści, zaduszając w nich ogień. Skumulował wewnątrz całą moc, opadając prosto na plecy smoka.
— Zatrzymacie go! — wrzasnęła Erza.
Gray uderzył stopą o ziemię. Lód pokrył łapy smoka. Bestia zadrżała tylko raz. Cały lód skruszał, rozsypując się po całej ziemi. I tym samym momencie Natsu runął na niego. Przeraźliwy płacz smoka rozszedł się po całej dolinie. Zgiął się w pół i zniknął w kurzu. Natsu upadł na ziemię, obijając sobie nos.
— Co do… — syknął, stając prędko na równe nogi.
Przez ten pył nic nie widział. Machnął rękoma, próbując go rozwiać, lecz nadal nic się nie stało. Przeszedł kawałek, nasłuchując — spotkał się z ciszą. Cofnął się i poleciał do tyłu, potykając się o coś. Walną się tyłem głowy o jakiś kamień i jęknął. Złapał się za włosy, rozmasowując obolałe miejsce.
— Kurcze — jęknął.
Oparł się o ziemię i podniósł. Pył zdążył się trochę rozwiać. Smok zniknął.
— Uciekaj — rozległ się głos spod jego stóp.
Podskoczył w miejscu. Obok niego leżał mężczyzna ubrany w złotą, lśniącą zbroję, przy której znajdowały się dwa miecze z zaokrąglonymi końcami.
— Rin Ko? — Natsu rozpoznał w nim smoka, który przez ostatnie lata opiekował się Lucy.
Chwycił Rin Ko z ręce, pomagając wstać. Dym i odór spalonego ciała wydobył się ze smoka. Natsu odruchowo odsunął się, a Rin Ko tylko zaśmiał. Nie liczył na taki koniec. Śmierć na polu walki była godniejszym rodzajem śmierci, ale skoro już raz umarł to, co znaczył kolejny raz? Zamknął oczy i pochylił głowę przed Natsu.
— Proszę, skończ ze mną — szepnął.
— Że… Jak? Słucham?! — zamotał się we własnych myślach. — O co ci chodzi? To ty byłeś tym smokiem? — Wskazał na niebiosa. — Dlaczego?
— Nie tylko ja nie chcę walczyć. On nas zmusza, Komui… — Zakrztusił się własną śliną.
— Komui? — powtórzył, w pierwszej chwili nie pojmując wypowiedzianych słów.
— Zabija, ożywia i każe słuchać. Nie możemy nic z tym zrobić. Błagam! — Złapał Natsu za kołnierz. — Zabij mnie, zanim on znowu przejmie nade mną kontrolę. Błagam! I zabijcie resztę. My nie chcemy walczyć. Proszę…
Natsu pokręcił głową, nie zgadzając się. Rin Ko nie zasługiwał na taki los. I to wspomnienie o Komui’u. O co mu tak naprawdę chodziło. Rin Ko nie wydawał się w tej chwili kłamać.
— Na początku cię opatrzę — powiedział, przechodząc na drugą stronę, aby obejrzeć plecy Rin Ko.
Smok powstrzymał go.
— Bła… — urwał w połowie.
Przez głowę Rin Ko przebiła się włócznia. Krew chlusnęła na twarz Natsu. Smok zachwiał się i opadł na kolana chłopaka, który siadł nieruchomo. Pytania w jednej chwili zaczęły cisnąć się mu na usta. Dlaczego tak się stało? I co się w ogóle stało? Nie wiedział…
— Natsu! — krzyknęła z oddali Erza.
Nie usłyszał…

***

Zeref przebiegł obok walczących członków Fairy Tail, suwając się między poszczególnymi ruinami, które znał lepiej niż ktokolwiek z żyjących. Stare mury doprowadzały go do łez. Stara potęga zamarła, pozostawiając tylko zgliszcza, których nie akceptował. Jedna wojna doprowadziła do zagłady tysięcy, pozostawiając w pamięci ludzi jedynie głupie legendy i bajki dla dzieci. Jak do tego doszło? Jak on mógł do tego dopuścić? Towarzyszył wszystkim wydarzeniom przez zarania dziejów. Najpierw opiekował się dzieckiem królowej, potem obserwował kolejnych potomków. Brał udział w wydarzeniach sprzed czterystu lat, chronią nową królową, żonę Natsu I, aby Lu Xi narodziła się na nowo. Nie udało się. Kolejna wojna pochłonęła ten świat. I dopiero Lucy dała szansę Lu Xi powrócić.
Żałował swojej decyzji. Żałował tego, że pozwolił Lu Xi powrócić. Nigdy nie była królową. Złudnie wierzył w jej wielką misję, a w rzeczywistości to Ri Han doprowadził do zjednoczenia smoków i ludzi. Może właśnie historia nie czekała na królową, a na króla. I może się już go doczekała.
Nadepnął na płonący stos. Odskoczył, strzepując z siebie ogniki, które w śmiechach i igraszkach uciekły za ścianę. Pokręcił głową. Należały do Ri Hana. Z drugiego kontynentu umiał rozpoznać ten szalejący, nieposkromiony i złośliwy ogień, który towarzyszył smokowi przez całe życie. Znał go od małego, był nawet przy jego narodzinach. Nie pomyliłby ich z niczym innym.
 Przeszedł obok, modląc się, by wielki smok przyjął w opiekę straconą duszę. Zatrzymał się jednak, nim skręcił w kolejny korytarz. Odwrócił i wyjął zza pasma materiałów księgę. Przeniósł wzrok na nią, a potem na tańczące w kole ogniki.
— Chcecie? — spytał żywioł.
Obejrzał się, lustrując księgę od góry do dołu. W końcu kiwnęły zgodnie. Zeref rzucił im notatnik zawierający całe jego życie i odszedł, tym razem nie odwracając się. Pozostawił za sobą wszystko, co przeżył i co stworzył. Wystarczająco długo trzymał się przeszłości. Teraz należało wszystko zakończyć.
Uśmiechnął się ciepło, wchodząc na schody, które prowadziły do dawnego pokoju Lu Xi. Obecna część pałacu wyglądała zupełnie inaczej niż pozostała. Była przede wszystkim zadbana. Nawet więcej. Opisałby ją jako oczyszczoną ze wszystkich kosztowności, ale dawną i prawdziwą. Nawet jeden kamień nie wydobył się z murów. Malunki dalej ścieliły korytarze, a pajęczyny przyozdabiały kąty ścian.
Czyżby Eric o to zadbał?, pomyślał w pierwszej chwili, ale potem stracił pewność. Nie znalazł powodu, dla którego smok cienia opiekowałby się pałacem przez wieki.
Rozbrzmiała melodyjka z pozytywki. Przystanął i wsłuchał się w grające urządzenie — dochodziło z komnaty obok. Ten pokój nigdy nie należał do Lu Xi. Zazwyczaj stał pusty, choć przez pewien okres wykorzystywała go Li Li, niewolnica. Dotknął klamki. Powinien iść teraz do pokoju Lu Xi, jednak pragnąć dowiedzieć się, co grało za tymi drzwiami. Otworzył je.
Ujrzał mały pokoik urządzony specjalnie dla dziecka. Po środku stała kołyska owinięta białym materiałem w koronkę. Pozytywka grała w kącie. Nie stała na stoliku czy szafce, a na podłodze.
Zamknął za sobą i potrząsnął głową. Przetarł całą twarz i odszedł z kolejnymi pytaniami. O co w tym wszystkim chodziło? Dlaczego ten pokoik w ogóle istniał?
Przyspieszył kroku, aż w pewnym momencie zacząć biec ku komnacie Lu Xi. Zatrzymał się przed nią i wparował do środka bez pukania.
Lucy odskoczyła na sam kraniec łóżka. Pisnęła i zsunęła się na śliskim materiale, uderzając się o nocny stolik. Nogi zostały nadal na łóżku.
— Zeref? — spytała drżącym głosem. — Zeref?! — powtórzyła, tym razem już krzycząc.
Zerwała się z podłogi, podbiegła do dawnego strażnika smoczego gaju i ścisnęła go najmocniej, jak tylko potrafiła.
— Też cię miło widzieć. — Zaśmiał się i odwzajemnił uścisk. Złapał królową za ramiona i odsunął od sobie, pytając: — Kobieto, co ty wyprawiasz?
— Słucham? O czym ty mówisz?
— Ty wiesz, co się dzieje za oknem? — Wskazał na otwór w ścianie. — Czy ty w ogóle zaglądałaś za okno?
— Nie. — Złapała się za ramiona. — I chcę za nie patrzeć. Moi wrogowie znowu…
— To ja ich tu przysłałem — przerwał.
— C…
— Tak, o królowo. Przepraszam, naprawdę przepraszam, ale uwierz mi, że twoje oświadczenie o zniszczeniu ludzkości poruszyło mnie do tego stopnia, że musiałem działać — powiedział na jednym wydechu.
— Zawsze byłeś taki spokojny.
— Lu Xi, to nie tak! — wrzasnął. — Eric znowu tobą manipuluje. Znowu. Znowu. Znowu! — Walnął pięścią o ścianę. — A ty nadal go kochasz.
— Nie, Eric tysiąc lat temu…
—…nie uratował cię — dokończył. — Wykorzystał. Pobawił się. Napawał się masakrą. I on nigdy cię nie kochał. Nigdy. Kochał jedynie siebie i swoją wielką misję. To, by znaleźć swoją miłość. Matka została skrzywdzona przez jego ojca, wyrzucona z pałacu, gdy ten dowiedział się o ciąży. Chciał, by dziecko zginęło, ale Eric przeżył, a na dodatek zabił ojca. Szukał miłości, nienawidząc smoków i nudząc się. Lu Xi, on cię zabije, by na nowo rozbudzić w smokach nienawiść, by znowu rozpoczęła się zabawa. On nigdy nie kochał ciebie. Może… — zawahał się.  — Może pokochał Lucy, nie ciebie.
Odsunęła się w milczeniu. Podeszła pod okno i oparła się o kamienny parapet, przymykając powieki. Ścisnęła wargi.
— Błagam, przestań.
— Nie możesz zniszczyć ludzkości. Ci ludzie…
— Wiem. Wiem. Wiem! Ale nadal nie mogę zapomnieć tej zdrady. — Westchnęła. — Zerefie, mój drogi Zerefie, ja nie mogę zapomnieć. Nie mogę. Po prostu nie mogę!
Uderzyła nadgarstkami o kamienny parapet, rozdzierając sobie skórę.
— Ludzie będą walczyć — ostrzegł ją.
— A ja się im przeciwstawię.
Podszedł i położył dłoń na jej ramieniu.
— Lu Xi, posłuchaj mnie — zaczął, lecz przerwał, tracąc pomysły na to, jak ją przekonać. — Smoki też nie są bez winy — powiedział w końcu.
— Nikt nie jest bez winy, ale pakt złamali ludzie.
Odepchnęła mężczyznę od siebie. Zeref zaśmiał się.
— Ty naprawdę sądzisz, że wina leży tylko po stronie ludzi?
— A nie? — Podrapała się po włosach. — Przecież widziałam…
— Nie, ty nic nie widziałaś, bo umarłaś! — wrzasnął, kopiąc łóżko. — Wiesz, kto zaraz po wolnie został żoną wielkiego ministra?
— Nie. — Oczy łypnęły na Zerefa. — A co?
— Li Li — odpowiedział.
— Nie, nie, nie! — Pomachała palcem przed jego twarzą. — Nie. Ma. Mowy. Nie wierzę, by Li Li mnie zdradziła.
— Tak, masz rację. — Parsknął śmiechem. — Niewolnica, która była wykorzystywana od maleńkiego na pewno nie miała powodu, by cię zdradzić.
— Przyjęłam ją!
— Ale wcześniej pozwoliłaś, by smoki i ludzi żyli w zgodzie. Nienawidziła smoków, tak samo jak jej matka. Lu Xi, to… Nie jest łatwo komuś wybaczyć. Potrzeba czasu i zrozumienia. Li Li tego nie doświadczyła. Ale jedna zdrada nie oznacza nienawiści wobec całej rasy. Nie można klasyfikować tylko do tych złych i dobrych.
Usiadła na skraju łóżka. Zacisnęła usta i zamknęła oczy, biorąc kilka głębokich wdechów. Od początku zdawała sobie sprawę, że współcześni ludzie nie zasługują na absolutną eksterminację. Świat zmienił się. Ludzie zmienili się. Raz doprowadziła do paktu między ludźmi a smokami, może warto spróbować jeszcze ten jeden raz. Przeprosić za własny błąd i wykorzystać kolejne życie na spełnienie dawnych obietnic. Gdyby nie Eric, pozostałaby nikim.
Łza skapnęła na jej rękę. Chwyciła się za brzuch i rozmasowała wokół pępka.
— Lucy jest w ciąży. Z Ericiem — dodała. — Z Ericiem, którego kochałam. To nie ja… On nie chce mnie. Mojego powrotu nigdy nie chciał, prawda?
Zeref milczał. Innej odpowiedzi nie było potrzeba.
— Wszyscy mnie nienawidzą. A ja chciałam jedynie pomóc. Ja… — Przetarła mokrą twarz rękawem sukni. — Czy moje życie w ogóle cokolwiek dla kogokolwiek znaczyło?
Chwycił za lustro i podstawił je naprzeciw twarzy Lu Xi. Odruchowo dotknęła znamienia po poparzeniu. To nie była jej twarz. Podobna, ale nie jej. Za wąski nos. Za szerokie wargi. Czoło wysokie. Włosy jakieś krótkie.
Odłożyła lustro.
— Dlaczego mi to pokazałeś? — spytała.
— Ponieważ twarz, którą ujrzałaś, jest tym, co po sobie zostawiłaś.
— Słucham? — Zdziwiła się. — O czym ty mówisz?
— Lucy Heartfilia i wiele innych osób nie narodziłoby się, gdyby nie ty. Twoi potomkowie byli królami, magami, uczonymi. Zmieniałaś świat poprzez swoich potomków, Lu Xi. Pozostawiłaś więcej niż ktokolwiek by mógł. A Li Li? Nie wiesz, ale to ona narodziła Igneela, wielkiego generała, który potem szkolił ludzi, aby umieli korzystać ze smoczej magii.
— Natsu… — szepnęła.
— Tak, Natsu…
Drzwi trzasnęły o ścianę.
Eric stanął w progu. Oparł się o framugę i mrugnął w stronę Zerefa, słodko się uśmiechając. Założył ręce na piersi.
— Och, Lucy, czyżbyś mnie zdradzała? — zapytał z nutą ironii w głosie.
— Nie, to nie tak! — Podniosła, machając przed sobą rękoma. — Ericu, to przecież…
— Lucy? — wtrącił się Zeref. — Powiedziałeś „Lucy”, nie „Lu Xi” — zauważył.
— Oj, przepraszam, to takie lekkie nieporozumienie — odparł. — A teraz, możemy już iść? Całe Fairy Tail czeka na nasz wielki powrót. Uważam, że czas się przedstawić i grzecznie poprosić ich, by przestali hałasować. Ludzie i smoki próbują tu spać.
Wyszedł. Lucy podwinęła sukienkę i podążyła za nim, nawet nie żegnając się z Zerefem. Strażnik gaju zmarszczył brwi. Poprawił sukno i podążył za kochankami, lecz gdy wyszedł na korytarz, ich już tam nie było. Pojedyncza karta papieru poruszyła się na wietrze, przylatując pod stopy Zerefa. Podniósł ją i spojrzał na nakreślony znak: ZDRAJCA.
Otworzył szeroko oczy.
— Cholera.
Cisnął kartką o ziemię i rzucił się w biegu za Lucy i Ericiem. Smok wspominał o spotkaniu z Fairy Tail, więc tam musiał podążyć. Zeskoczył ze schodów. Co Eric zamierzał zrobić? Dlaczego ktoś pozostawił kartkę z ostrzeżeniem? I co zamierzali zrobić z Fairy Tail?
Wybiegł z pałacu. W tym samym momencie rozległ się huk. Najwyższa wieża runęła, zatapiając się w części, która przynależała do Lu Xi. Nic już nie trzymało Erica, by chronił i dbał o to miejsce. Kołyska została pochłonięta wraz z tonami kamienia. Nie czekał już na dziecko. Ono nie miało się narodzić.
— CHOLERA! — wrzasnął Zeref.
Odwrócił się i upadł. Serce ścisnął ból. Wziął głęboki wdech, potem jeszcze jeden, aż zabrakło mu sił, by chwycić ostatni. Dusił się. Palące słońce wydawało się wżerać w jego ciało, zabierając dostęp do powietrza. Położył się, uderzając w pierś raz za razem, aż ręka opadła bezwładnie na ziemię. Gaj nie istniał. Nikt nie potrzebował strażnika, więc przyszedł czas, aby umarł. Jednak za wcześnie. Jeszcze pozostało tyle do zrobienia. Ostrzec Fairy Tail. Pożegnać się z Lu Xi. Odwiedzić grób Natsu I. Nie po to przeżył tysiące lat, aby teraz oddać ostatnie tchnienie przed zakończeniem misji.
 Otworzył usta. Głos nie wydobył się. A chwilkę później serce przestało bić.

***

Natsu pochylił się nad ciałem Rin Ko. Dotknął chłodnej powierzchni ciała smoka i załkał. Nawet nie zdążył mu podziękować za pomoc, za opiekę nad Lucy, gdy niczego nie pamiętała. Teraz było za późno…
Wyjął z jego głowy włócznię. Przyjrzał się złotych włosom. Rin Ko wspomniał, że Komui go zabił i kontrolował, jak resztę wojowników. Nie mógł dopuścił, by to się powtórzyło. Zapalił ogień w dłoni, przykładając go do ubioru i włosów smoka, podpalając je. Zasługiwał na godniejszy pochówek, ale nie w tych okolicznościach.
Odsunął się. Ogień powiększył się, stając nieprzewidywalny. Szalał wraz z wiatrem, który odpędzał unoszący się pył.
— Natsu! — zawołała go jeszcze raz Erza. — Co się stało? — spytała, zatrzymując się przed płonącym stosem.
— Nasz przeciwnik potrafi wskrzeszać zmarłych i ich kontrolować — oświadczył. — Musimy spalić ciała.
— Nadal walczymy. Dostaliśmy wiadomość, że reszta gildii zajęła się smokami. Król smoków powrócił i w imieniu wszystkich nacji zgodził się na porozumienie.
— Czyli…
— To nie koniec — przerwała. — Nie walczymy ze smokami, ale z kimś zupełnie innym. Zeref ruszył do pałacu, tak samo Amelia i Musica. Jeszcze nie dostaliśmy od nich informacji, ale może zaraz wrócą.
— Rozumiem. — Kiwnął. — Musimy zwyciężyć. Niewiele nam brakuje. Smoka już pokonałem, ale musimy spalić ciała — zaznaczył jeszcze raz.
— Czyje dokładnie? — zaśpiewała Katherina, nadciągając z góry. Posłała pięć igieł ku Natsu i Erzie.
Natsu zamachnął, roztapiając metal, zanim ten do niego dotarł. Erza chwyciła za miecz, rzucając nim ku Katherinie. Kobieta zdjęła fragment sukni i w niego zaplątała broń. Kilka igieł spadło na ziemię. Oparła się na jednej ręce, podskoczyła, złapała za igły i rzuciła w kierunku Erzy. Natsu odepchnął ją na bok, uciekając przed atakiem. Metaliczna ręka wydała z siebie skrzek. Spojrzał na nią, a już po chwili zawisła wzdłuż ciała.
— Nie, nie, nie! — powiedział, badając kolejne śrubki.
— Skup się! — wrzasnęła Erza, wystawiając przed nich tarczę. — Co ci się stało w rękę?
— Chyba nie naoliwiałem jej za często i widać efekt tego zaniedbania — zażartował w środku bitwy.
Wyjrzał zza tarczy na moment — Katherina sięgała po kolejne igły.
— Chroń mnie! — rozkazał.
Wyskoczył i oparł się ręką o ziemie. Nogi rozszerzył i obrócił się wokół własnej osi, tworząc ogniste tornado, które pomknęło ku Katherinie. Kobieta syknęła. Odwróciła się i rzuciła do ucieczki, lecz Natsu stanął na równe nogi i cisnął w nią ognistą pięść, zapalając włosy. Krzyknęła żałośnie, biegnąc ku lodowej krainie, którą stworzył Gray. Erza zagrodziła jej drogę.
— Nie. Ma. Mowy — wysyczała, kreując nad sobą miecze.
Katherina chwyciła się za włosy, szarpiąc za nie we wszystkie strony. Pieść bólu uniosła się echem między kolejnymi wzniesieniami, docierając do uszu smoków. Zajęła się cała ogniem. Przyklęknęła i padła twarzą na ziemię, tarzając się po niej — nic nie mogło ugasić tego ognia.
Otworzyła usta, lecz język spalił się. Nie zdołała wydusić z siebie choćby jednego słowa, lecz na twarzy pojawił się uśmiech. Łagodny i niewinny, jakby chciała nim podziękować za śmierć. Natsu rozjuszył ogień, spalając ciało na popiół. Odsunął się i zwrócił do Erzy:
— To nie jest proste.
— Wiem, że nie jest, ale musimy ich pokonać.
Piorun grzmotnął. Oboje wzdrygnęli się, równocześnie spoglądając w tym samym kierunku. Na wzgórzu, wśród dymu i lodu, pojawiła się Lucy wraz z Ericiem. Chwyciła laskę ognia, wbijając ją w ziemię spowitą lodem. Wszystko roztopiło się. Gleba wchłonęła wodę, a uwięziony Kurtis wydostał, atakując Gajeela. Lucy łypnęła na niego złowrogo. Zatrzymał się i pokornie schylił. Eric kiwnął, rozkazując cieniowi, by ten objął całe pole bitwy i przerwał walkę. Cień ochoczo ześlizgnął się ze wzgórza, krążąc między kolejnymi cieciami, by stworzyć jeden, wielki i najbardziej niebezpieczny. Ciemność zalała wszystkich, a Lucy zapłakała…
Lucy ścisnęła za dłoń Erica, posyłając mu ciepły, dziewczęcy uśmiech. Wtuliła się w jego ramię, rozkoszując się wydobywającym z niego chłodem. Pierwszy raz odkąd pamiętała, nie musiała dłużej kryć się ze swoimi uczuciami. Dotykała Erica bez czającej się w jej sercu niepewności, którą spotykała będąc jeszcze królową. Nowe życie dało jej szansę, by na nowo napisać własną historię.
Stanęła na samym skraju wzniesienia, rozkładając ręce przed walczącymi. Wzięła głębokich wdech ciężkiego powietrza.
— Czas zakończyć te walki! — oświadczyła donośnym tonem. — To czas, żebyśmy spróbowali na nowo. Przepraszam was — powiedziała ciszej — to moja wina. Chciałam zniszczyć ludzkość, ale myliłam się. Świat nie zasługuje na karę za grzechy jego przodków. Wybaczcie mi i razem spójrzmy ku lepszemu jutru!
Nastało milczenie.
— O czym pieprzysz? — zapytał Gray, rozbierając się aż do samych gaci. — Lucy, dobrze się czujesz?
— Podobno coś ją opętało — zagadnął Gajeel, otrzepując się z igieł Katheriny.
— Musimy jej po prostu wybaczyć — wtrąciła się Erza.
Natsu nie odezwał się. Podszedł bliżej i tam zaczekał. Ta kobieta nie przypominała Lucy, którą znał. Zmieniła się z wyglądu nie do poznania, lecz ten głos… Ten głos nie pasował do niej. Poważniejszy, doroślejszy, a słowa przechodzące przez te usta kłóciły się z charakterem dziewczyny, który przecież dokładnie znał.
— Jesteś tam jeszcze? — spytał. Zapłakał chwilę później. Odpowiedź już dawno cisnęła się mu na usta, lecz do tej pory starał się odwlekać, ile tylko mógł. Czas się skończył. Przyszło mu teraz zmierzyć się ze wszystkim, czego się obawiał. Z Lucy i ich przeszłością, mężczyzną, który stał obok niej i wspólną przyszłością, która może nigdy nie nadejść.
Eric zamrugał. Słońce schyliło się ku zachodowi, zapowiadając nadejście mrocznego i chłodnego wieczoru. Chmury zebrały się na południowej stronie królestwa.
— Lucy — zaczął, lecz urwał w połowie.
Z cienia wyjął miecz. Zbliżył się do Lucy i szturchnął za jej ramię. Odwróciła się.
— Nie kocham cię, Lu Xi — oświadczył, wbijając miecz prosto w jej serce.
Zachwiała się. Ostatnie spojrzenie, pełnie wątpliwości i zagubienia, wbiło się w Erica. Dotknęła jego policzka — lekko zarośniętego i takiego chłodnego. Poruszyła ustami, jakby wypowiadając ostatnie „kocham cię”, lecz Eric nie przyjął jej wyznania.
Wyjął miecz z ciała i zrzucił je ze wzniesienia, oddając Fairy Tail ich Lucy. Uderzyła z hukiem o ziemię. Eric wyjrzał jeszcze raz i zapłakał. Odrzucił miecz, który wydobył z ciemności dawnego smoczego gaju i rzekł:
— Obiecałem cię zabić za wszelką cenę.
Komui przystanął za Ericiem.
— Coś ty zrobił? — Jego głos zadrżał. — Coś ty zrobił?
Podbiegł na kraniec wzniesienia, wyglądając za skałę. Martwa Lucy i krwawa plama wokół niej — to, co zobaczył, przyprawiło go o mdłości. Złapał się za usta i odsunął, napotykając na nogę Erica. Smok parsknął. Chwycił Komui’a za bluzkę i przyciągnął do siebie, potrząsając.
— Nie możesz umrzeć, prawda? — zapytał słodkim głosem. — Tak, nie możesz — odpowiedział sobie. — Służyłeś wtedy w smoczym gaju, ale żyłeś już wcześniej, prawda? Jesteś jednym z trzech bogów, którzy zeszli na ziemię. W ciele Lucy odradzała się twoja siostra, a jeszcze jeden z waszej „paczki” — chuchnął cieniem — to Wiedźma Wymiarów. Ale nie bój się, pomogę ci umrzeć… — szepnął.
Zacisnął szyję mężczyzny, dusząc go. Z ust Komui’a nie wydobył choćby najmniejszy dźwięk. Cień Erica wrócił, tańcząc wokół swojego pana radosny taniec. Zaśmiał się, powoli zapraszam do królestwa cienia Komui’a. Dawny bóg rzucał się, bił Erica po twarzy, lecz też z obojętnym wyrazem twarzy oddał go cieniowi. Cień pochłonął nogi, potem łapiąc się za pas i resztę ciała.
— NIE! — wrzasnął Komui.
Po chwili zamilknął.
Eric odszedł.
Natsu przestąpił z nogi na nogę. Cofnął się, a potem upadł. Uklęknął i w tej sposób zaczął pędzić ku Lucy. Potknął się o kamień, potem znowu przewrócił o jakąś dziurę, aż pochwycił martw ciało ukochanej w obie ręce.
— Lucy — powiedział. — Lucy? — zapytał. — Lucy — powtórzył imię po raz trzeci. — Dlaczego nie… — głos załamał mu się.
Położył ją z powrotem na ziemi, po czym odsunął się, zasłaniając oczy. Widok jej martwego ciała bolał bardziej niż rany zadane w trakcie walki. Zapomniał o zwisającej metalowej ręce, której kolejne śrubki wysuwały się spod konstrukcji. Liczyła się w tym momencie tylko Lucy.
Nie przeprosił jej za wszystkie krzywdy, których doznała przed niego.
Nie wyzwał, jak bardzo ją kocha.
Nie przytulił po raz ostatni…
— Wiedźmo Wymiarów — szepnął. — WIEDŹMO! — ryknął na cały kontynent.
Kobieta zjawiła się. Puściła długi płaszcz, który porwał szalejący wiatr. Zbliżyła się i przyklęknęła przed Natsu, kładąc obie dłonie na jego policzkach.
— Słucham.
— Życzenie. — Pociągnął nosem. — Chcę wypowiedzieć życzenie.
— Wszystko się zmieni.
— Musi się zmienić. Lisanna. Lucy. Ile jeszcze osób zginęło?
— W takim razie słucham — odparła. — Słucham.
— Spraw, by Lu Xi nigdy więcej nie narodziła się w Lucy — zadeklarował życzenie. — Cena.
Uśmiechnęła się blado.
— Całe twoje życie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz