Lucy
stanęła na samym brzegu wielkiej góry. Wychyliła za nią głowę. Ciemność
wydawała się spływać ku dołowi w nieskończoność. Z dawnego smoczego gaju
pozostała jedynie bezcenna pustka. Starożytny odszedł — jej ojciec i stróż,
który nauczył obecną Lucy magii. Bez niej nie poradziłby sobie w tym świecie.
Dał jej dom, schronienie, a ona nawet nie podziękowała za wszystko, co zrobił.
Rozpłakała
się. Przykucnęła, a potem już tylko opadła na kamienistą, suchą ziemię,
zdzierając sobie brzeg sukienki. Tysiąc lat temu ta ziemia rodziła obfite
plony. Tysiąc lat temu wyrastało najpiękniejsze drzewo wróżek — złośliwych i
upartych, ale kochających naturę i wszystkie żyjące stworzenia. Czy naprawdę
zasłużyli na taki koniec? Na zapomnienie? Ostatnia ujrzała koniec własnego
ojca, ostatnia postawiła krok w zapomnianej krainie i teraz ostatnia składała
im hołd. Dlaczego?
Chwyciła
jeden z fragmentów czarnej skały, rozgniatając. Drobny pył wysunął się spod jej
palców, niosąc się wraz z cichym wiatrem. Smok powietrza przeleciał nad głową,
zasypując świat łuskami. Przyjęła kilka z nich.
Zmieniło
się wiele.
Smoki
schowały się na czwartym kontynencie, rozprzestrzeniając wśród ludzi plotkę, że
rzekomo wyginęły. Wewnątrz panowały wojny. Konflikty zaostrzały się z roku na rok,
a za wszystko odpowiadał Ri Han, który upatrzył sobie rolę władcy absolutnego.
Część królów poddała się jego sile, pozostali nadal stawiali opór, ale z
trudem. Populacja zmniejszyła się, pozostawiając nikłą garstkę tego, co dawniej
istniało. Krew smocza zmieszała się z ludzką.
Lucy
złapała się za głowę, która rozsadzała się od wewnątrz. Myśli kotłowały się w słabym,
ludzkim umyśle, a kolejne blizny wychodziły, paląc wrażliwą na słońce skórę.
—
Przecież nie do tego chciałam wrócić — szepnęła.
Smok
cienia zadrżał pod jej cieniem. Ręką odgoniła młode. Uciekło w krzaki,
szeleszcząc młodymi liśćmi, którymi poruszał wiatr. Jej dziecko też tak
wyglądało. Bardziej czerwone i z łuskami, ale nadal smocze. Nie przytuliła
córeczki, jak się narodziła. Nie wychowała jej, choć taka powinność na niej
spoczywała.
—
Myślisz o Xu Li? — odezwał się głos zza jej pleców. — O swojej córce?
Obejrzała
się przez ramię — Eric wyszedł z cienia drzewa, trzymając rozłożony koc.
Przykrył nim Lucy. Wydobywające się z ciała ciepło wystarczało jej, ale nadal z
przyjemnością wtuliła się w puszysty kocyk.
—
Jaka była?
Przysiadł
obok Lucy.
—
Prawda czy kłamstwo? — zaproponował.
—
Prawda, błagam, tylko prawda.
—
Prawda nie zawsze jest wygodna.
—
Ericu… — mruknęła.
Tylko
on się nie zmienił. Nadal pogrywał sobie z innych, a jego zabawy męczyły. W tej
chwili brakowało jej sił na ich znoszenie.
—
A co się mogło z nią stać? — zapytał, błądząc wzrokiem po ciemnej dziurze. —
Oczywiście Zeref wychował ją, ale smoczy gaj upadł. Nie mieli pieniędzy, więc… —
zawiesił głos. — Umarła w wieku piętnastu lat, rodząc córeczkę, którą pod swe
skrzydła przyjął Ren Pa. Ta uciekła do ludzi i koniec historii. — Wzruszył
niewinnie ramionami.
—
Nie, to nie koniec! — syknęła, rozprzestrzeniając szalejący ogień wokół dawnego
gaju. — Mów!
Westchnął.
—
Ty naprawdę jesteś uparta — stwierdził. — Może i mam czas, ale przyznam, że
opowiadanie historii wszystkich „Lucy” jest upierdliwe.
Eric
nic się nie zmienił.
—
To wymień mi najważniejsze — zaproponowała. — Pamiętam, że raz prawie mi się
udało wrócić, ale… — przysunęła się do krawędzi — umarłam — dokończyła.
—
Zgadza się. Czterysta lat temu. Znowu stałaś się królową, choć poślubiłaś Natsu
I.
—
Natsu I?! — krzyknęła.
Wstała,
błądząc wzrokiem między kolejnymi fragmentami skamieniałej ziemi — wszędzie
takie same. Podeszła do samego drzewa. Chwyciła za jedną z gałęzi i szarpnęła
za nią. Liście przeszły przez jej palce. Poleciała na glebę, uderzając się
głową o kamienie. Spojrzała wrogo na drzewo. Podniosła się i tym razem
przypaliła ostrożnie sam koniec, starając się, by nie spopielić całej gałęzi.
Gdy oderwała się od reszty, zaczęła dziergać liście. Jedne po drugich.
Natsu
I był jej mężem. A skoro tak, to Natsu i tamta Amelia dziećmi. Ciało obecnej
Lucy należało do niej przez krew, która bezpośrednio przedostała się przez
kolejne pokolenia. Więc przed czterystoma laty urodziła Amelię, która w jakiś
sposób dała początek linii tej Lucy.
—
Zgadza się — odezwał się Eric. — Natsu i Lucy to bardzo, bardzo daleka, ale
rodzina.
— Słucham?! — Oburzyła się. — Czy ty próbujesz
mnie oszukać? Znowu zwieść? Oszukać?
— Ja? — Wskazał na siebie. — Nigdy w
życiu, Lucy. Przecież wiesz, że kocham cię nad życie, kochanie.
Znowu tak się stało. Jego słowa walnęły
w serce, raniąc. Może to właśnie tak wyglądała kara? Popełniła w życiu wiele
grzechów, a teraz w ramach pokuty znosiła wredne, pełne jadu żarty mężczyzny,
którego kochała ponad życie. Nadal wiedział, jak ubrać myśli w słowa. Skusić,
nie wysilając się.
— Wracamy do pałacu — rozkazała — ale
najpierw…
Stanęła nad przepaścią, wyjmując z
ognia miecz, którym zabiła się tysiąc lat temu. Dziś stracił blask. Moc odeszła
wraz z ostatnim płomieniem jej życia. Wraz z nią zgasł. Jednak wciąż stanowił
zagrożenie. Raz przebił, więc drugi raz mógł uczynić to samo.
Zamachnęła się i wyrzuciła daleko przed
siebie. Odmęty ciemności go pochłonęły. Potencjalne zagrożenie zostało
zażegnane, a Lucy w końcu mogła odetchnąć z ulgą. Przynajmniej na razie.
***
Lisanna puściła Natsu, zalewając się
łzami na oczach wszystkich członków Fairy Tail. Krzykom nie było końca.
Mirajane zapomniała całkowicie o Zerefie i podeszła do barku, nalewając
wszystkim do kubków trochę alkoholu. Mieli co świętować.
Natsu z trudem powstrzymał od
rozpłakania. Chwycił za brzeg szalika w smocze łuski i przetarł kąciki oczu.
Gajeel zaśmiał się złośliwie. Podszedł do niego i z całej siły przywalił w
plecy, krzycząc:
— Coś marnie wyglądasz!
— Ciebie też dobrze widzieć, pacanie
jeden!
Oddał słabiej, ale również skutecznie,
w gębę Gajeela. Śrubka z żelaznej ręki potoczyła się po podłodze. Lisanna
złapała ją i podała Natsu. Mechaniczne ramię opadło bezwładnie.
— Daj, ja to zrobię — zaproponował
Musica, tworząc z żelaznego naszyjnika śrubokręt.
Przykręcił śrubkę jednym, sprawnym
ruchem i wróciła na miejsce, czekając na opowieść o tym, co stało się z Natsu
po walce z generałem Katumi’m. Ten jednak milczał.
Usiadł przy stole i rozejrzał się po
gildii. Zmieniło się tak wiele rzeczy. Okna zakurzyły się. Nikt przez nie
ostatnio nie wyleciała. Na podłodze było za czysto. Wcześniej wszędzie
porozrzucane przedmioty, piwo, ubrania zdobiły budynek Fairy Tail. Teraz
panował porządek, którego Natsu się nie spodziewał.
Cana wzięła beczkę piwa i z hukiem
postawiła ją przed Natsu.
— No to co? Impreza? — zaproponowała.
Pokręcił głową.
— Nie, jeszcze nie teraz.
Zmrużyła oczy i zaraz otworzyła je
szeroko. Okręciła się i wzruszyła ramiona, kręcąc głową.
—
Całkowicie oszalał — stwierdziła.
Minęło kilka sekund w całkowitej ciszy.
Nagle gromki śmiech wydobył się z gildii. Kot odskoczył, najeżając futro i
uciekł przez hałasem. Płynący w łódce mężczyźni się uśmiechnęli. Dawno nie
słyszeli tak radosnych okrzyków. Miło było na starość jeszcze raz przeżyć
wybuch w tej szalonej gildii, zwanej Fairy Tail.
Natsu pokręcił głową, a potem dołączył,
rozbijając beczkę. Nalał do kubka porządną dawkę alkoholu i wypił wszystko za
jednym razem, stawiając kubek z hukiem na stół.
— To impreza?! — zapytał.
***
Przez ponad dwa lata nie wziął do ust
alkoholu. I po tym czasie wypił go za dużo.
Zachwiał się, idąc ciemna uliczką
Magnolii, której nie docierało nawet światło latarni. Pojedynczy szczur
przebiegł mu przez drogę, piszcząc przed goniącym go kotem. Futrzaste zwierze
wysunęło pazury, podchwycając szczura i zabierając go ze sobą do młodych. W
głowie Natsu świat się zakręcił. Przeszedł jeszcze kawałek, po czym padł na
ścianę, zsuwając się po niej aż do samej ziemi.
— Żyjesz?
Lisanna pochyliła się nad Natsu,
gładząc jego mokre czoło chłodną dłonią. Uśmiechnął się, choć uśmiech wyszedł
krzywy. Tak, za dużo wypił. Oparł się o podłoże i podniósł, choć zaraz
przywalił głową w stojący słup. Głowa waliła od wewnątrz. Miał ochotę uderzyć
się tak mocno, by ją rozsadzić i zapomnieć o tych wszystkich bólach i
migawkach.
— Jeśli jeszcze raz — nadepnął na swoją
stopę — będę chciał ruszyć kieliszek, zabijaj bez wahania.
Poklepała go po ramieniu.
— Nie ma mowy! — odpowiedziała. —
Odzyskałam cię, więc już nie zamierzam nigdy więcej oddawać.
— Oj, bez przesady! — Machnął rękoma. —
Przecież jestem tu — zauważył.
— Tak, wiem. — Położyła dłoń na jego
policzku. — Wszystko już wiem. A przy okazji, gdzie tak pędzisz? To znaczy,
może gdzieś cię zaprowadzić? — zaproponowała.
Zarumieniła się. Wstała i wzięła
głęboki wdech powietrza. Emocje za szybko wzięły górę. Nastrój był idealny dla
miłości. Okrągły, srebrny księżyc świecił na niebie. Sklepienie oblepiły złote
gwiazdy. Gdzieś w oddali zaćwierkał świerszcz. Woda szumiała, a mroczna, pusta
uliczka należała tylko do niej i Natsu. Zachichotała pod nosem. Brakowało tylko
trzeźwego Natsu, ale nie uznała tego za problem.
— Grób — wymamrotał.
Lisannie zrobiło się niedobrze.
Pochyliła się nad wodą, powstrzymując się od wymiotów. Dlaczego Natsu chciał
tam iść? Akurat do najgorszego miejsca w całej Magnolii, gdy powrócił do domu?
— Jesteś pijany, lepiej wracajmy do
domu.
Chwyciła go pod ramię, prowadząc w
drugą stronę. Szarpnął za jej włosy, zatrzymując w połowie stawianego kroku.
Łzy napłynęły do jej oczu.
— Natsu, ty naprawdę masz dom —
szepnęła.
— Nie mam. Dawno straciłem.
— Happy wciąż czeka.
— Przepraszam.
Puściła Natsu. Upadł na ziemię,
przetaczając się pod samą wodę. Nie wpadł do środka, ale niewiele brakowało.
Lisanna machnęła rękoma, po czym złapała się za włosy. Jeszcze raz spojrzała na
chłopaka, otwierając szeroko usta i znowu zamilkła. Umiał tylko przepraszać.
Czy pomyślał chociaż raz, jak wszyscy ucierpieli na ich stracie? Czy zapytał
się od powrotu, co znaczy dla niej ten grób? Ile razy go widziała? Ile razy
przed nim klękała?
Pragnęła o wszystko zapytać. Proste
słowa nie przeszły przez gardło.
— Ok., rozumiem. Idziemy na gród,
wstawaj! — rozkazała, idąc w stronę cmentarza.
— Poczekaj! — zawołał za nią.
— Przepraszam, ale nie! — wykrzyczała,
podchodząc już pod gospodę pod Szarym Lisem.
Natsu pobiegł za nią, zataczając się
trzy razy po drodze. Jednak oboje doszli niecałe dwadzieścia minut później.
— Proszę, oto twoja mogiła. — Wskazała
na płytę grobową. — Napatrz się, a potem możesz wracać do środka!
— Oj, przepraszam, ja naprawdę nie
chciałem.
— DOŚĆ Z TYM PRZEPRASZANIEM! — ryknęła.
Nerwy miała już wystarczająco
zszargane.
— Kocham cię! — wyznała. — Kocham cię.
Kocham cię. KOCHAM CIĘ!
Chwyciła Natsu za szalik i przyciągnęła
do siebie, wbijając w usta. Pijany chłopak chwycił ją, próbując wyszarpać się z
uścisku, lecz zabrakło mu sił. Lisanna nie oddychała. Nie widziała potrzeby, by
w tak pięknym momencie myśleć o powietrzu. Dotknęła jego ust, pocałowała
ukochanego, na którego czekała, ale…
Odsunęła się.
— Ty i tak wrócisz do Lucy —
powiedziała i uciekła, zanim Natsu zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
Przeczesał palcami sklejone włosy.
— Niech to szlag! — krzyknął, kopiąc
własną płytę.
Pękła. Między jego imieniem i
nazwiskiem pojawiła się szczelina. Pochylił się, przysuwając do siebie dwa
fragmenty, które nie chciały się połączyć. Znowu musiał coś zniszczyć. Wiedźma
Wymiarów od początku mówiła prawdę — brudził, ale nigdy nie sprzątał.
Zaszeleściło. Białe skrzydła wyrosły
przed twarzą Natsu, a cienki głosik rzekł:
— Szkoda, że mnie nie odwiedziłeś.
— Ha… — zawiesił głos — ppy — dokończył
ze łzami w oczach.
Złapał najdroższego przyjaciela w
ramiona, wtulając się w jego miękkie, niebieskie futerko, które stało się
dłuższe i miększe od ostatniego spotkania. Happy złożył skrzydła i łapkami
chwycił za ramiona Natsu.
— Dlaczego nie powiedziałeś, że żyjesz?!
Dlaczego?
— Bałem się. Lucy przeze mnie tyle
wycierpiała, nie chciałem sprawiać innym kłopotów.
Happy pociągnął noskiem.
— Natsu, ty naprawdę wróciłeś?
— Tak, tak naprawdę wróciłem. Jestem w
domu, Happy!
— A sprowadzimy Lucy do domu?
— Tak, sprowadzimy! Wiesz, że formalnie
Lucy jest moją żoną? — zapytał, śmiejąc się na samą myśl, że jest żonaty.
— No to nic dziwnego, że stała się zła.
W końcu z tobą nie wytrzymała! — zażartował.
— Ha ha, ale zabawne. — Parsknął
śmiechem. — Dobrze cię widzieć.
— Ciebie też, Natsu…
***
Rin Ko spakował rzeczy do torby,
wpychając do środka na ucisk. Z trudem zawiązał supełek. Zarzucił torbę przez
ramię i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi na klucz. Jego ojciec, Ren
Pa, stanął na drodze, blokując cały korytarz.
— Błagam, nie teraz, musimy…
—… pokonać Lucy, wiem — zgodził się Ren
Pa. — Dlatego chcę ci dać moją siłę, synu!
Zbliżył się. Pochwycił za ramiona Rin
Ko i potrząsnął nimi, składając potem pocałunek na czole syna. Blask pojawił
się na czole smoka. Ciepło spłynęło na jego ciało, błogosławiąc je w imię
wielkiego króla smoków światła.
Rin Ko pochylił głowę nad podłogą.
Płakać czy nie? Po raz pierwszy ojciec docenił go w ten sposób. Nie skarcił.
Nie skrzyczał. A nawet poparł decyzję, choć nie musiał.
— Dziękuję — wydukał jedynie,
poprawiając zsuwającą się torbę z ramienia.
Odsunął się, robiąc synowi przejście.
— Nie potrzebne nam kolejne wojny —
stwierdził król. — Tysiąc lat temu tam byłem i widziałem krzywdy, jakie spadły
na ród smoczy. Pamiętaj: nie ufaj Ericowi. On zawsze stał tylko po własnej
stronie. Robi wszystko ku własnej uciesze.
Zawahał się. Rozchylił zamknięte oczy,
wydobywając z nich palący blask. Rin Ko nigdy nie ufał Ericowi, ale Lucy
inaczej postanowiła. Więcej; oddała się smokowi, może nawet była już w ciąży.
Pokręcił głową.
Nie chciał nawet myśleć o tej zdradzie.
Ani o Lucy.
— Ojcze… — zaczął, ale machnął na to
ręką. — Postaram się powstrzymać Lucy — obiecał.
Odszedł.
Zmienił formę na smoczą, ogarniając
blaskiem cały pałac. Wniósł się i zaczął pędzić ku dawnemu królestwu
Starożytnego. To tam przebywała obecnie Lucy. Czuł jej zapach z oddali. Nawet
po przejęciu przez Lu Xi nie zmienił się. Przemknął na miejsce z prędkością
światła. Rozłożył skrzydła nad czarną przepaścią, wyhamowując przy jedynym
drzewie, które jeszcze nie obumarło.
Rin Ko przemienił się w człowieka.
Poprawił złotą zbroję i przymknął oczy, zatrzymując w sobie palące światło.
Spojrzał w prawo i w lewo. Nie dostrzegł Lucy. Jej zapach nie znikł. Musiała tu
być jeszcze chwilę wcześniej.
Przeszedł kawałek, nadeptując na
przypaloną gałąź i oberwane z niej liście. Podniósł gałązkę. Magia Lucy przypaliła
mu skórę. Rzucił ją za siebie, kładąc dłoń na drzewie. Zagoniła się, nim zdążył
wypowiedzieć pierwsze przekleństwo.
— Lucy?! — zawołał.
Echo rozniosło się po okolicy. Wytężył
słuch. Usłyszał kroki. Obejrzał się.
Komui wyszedł zza drzewa, grając na
liściu okropną, nieudaną melodię. Zaśmiał się. Katherina, Tamaki, Kurtis i
Katumi wyłonili się zza jego pleców. Puste spojrzenia ogarnęły Rin Ko od stóp do
głowy. Odruchowo napiął mięśnie. Chcieli go zabić, czuł bijące się z nich
pragnienie mordu.
— Gdzie jest Lucy? — spytał spokojnym
tonem.
— A gdzie może być? — Uniósł ręce. —
Przecież nie mogę pilnować jej cały czas. Przecież to tylko Lucy. A czego od niej
chcesz?
— Porozmawiać.
— Porozmawiać? — powtórzył zdziwiony
mężczyzna. — Przepraszam, ale to chyba pomyłka. Z logicznego, nawet i mniej
logicznego, punktu widzenia jest niemożliwym byś rozmawiał — parsknął śmiechem —
z najwyższą królową. Coś cię z nią łączy?
Uchylił usta, by odpowiedzieć.
— Oczywiście, że nie! — krzyknął Komui.
— Bo jesteś nikim. Zupełnym zerem. I proszę, nie próbuj zbliżyć się do mojej
cudownej, najukochańszej siostrzyczki. Amelia ma na imię, wiesz o tym? Pokazać
ci zdjęcie?
— Kim ty…
— Jednak wybaczę ci tę drobny, choć
karygodny czyn — przerwał szybko. — Ponieważ jestem łaskawym, pełnym dobroci
bogiem. Zawsze nim byłem. Tak samo jak moja siostra, pierwotna siostra. Jednak
znaleźliśmy się tutaj, wśród ludzi. Odradzamy się i umieramy, ale moja siostra
nie odżyła. Bo całkowicie stała się Lu Xi. Może to i dobrze?
— Cisza! — ryknął Rin Ko.
— Nie, to ty zamknij mordę, śmieciu. —
Łypnął zielonymi oczami. — Śmiecie milczą.
Rin Ko cofnął się. Roztoczył wokół
magię światła, lecz jego smocza postać nie przybyła. Spojrzał na dłonie — wciąż
były ludzkie. Za nim znajdowała się już tylko przepaść. Przed nim — armia
Komui’a. Katherina zastąpiła jego prawą stronę. Na lewą przeszedł Kurtis.
Jakakolwiek droga ucieczki przestała istnieć.
— Nie jestem śmieciem — wysyczał. — A
mówiąc o śmieciach, od kilku minut milczysz — zażartował.
Twarz Komui’a poczerwieniała. Kiwnął na
Kathrinę. Wyjęła igły zza sukni. Niebieska substancja ściekła na podłoże, które
zabulgotało i wypaliło się. Kobieta przywołała piękny, kuszący uśmiech i równie
niebezpieczny. Przybliżyła się. Rin Ko wyjął zza pasa miecz, ruszając na nią.
Igły poleciały.
Rin Ko upadł na podłogę, po czym odbił
się od niej prawą ręką, gdy Katherina już się sięgała po kolejne igły. Chwił za
jej dłoń i jednym cięciem obciął. Krzyk rozniósł się po zapomnianej dolinie.
Ziemia zadrżała.
Kurtis zapalił ognisty miecz, ruszając
na Rin Ko chwilę później. Gorejące języki przemknęły tuż obok policzka Rin Ko.
W ostatniej chwili odbił cios mieczem, który zapalił się od magii przeciwnika.
Odskoczył do tyłu. Kurtis pomknął za nim, a Tamaki skoczył, wymierzając cios w
plecy Rin Ko.
Postawił fragment stopy na podłożu i
odbił się, znikając pozostałym z oczu. Komui strzepnął z koszuli kurz.
— Coś umie. Nie odszedł daleko,
zablokowałem mu magię, no już, gońcie go!
— Tak jest! — odpowiedzieli chórem.
Tamaki wciął głęboki wdech. Spalenizna,
smród wydobywający się z obciętej ręki, słodki nektar drzewa — dopierały do
niego kolejne zapachy. Rin Ko był smokiem. Pachniał inaczej, nieludzko. Należał
do kasty smoków światła. Wydzielał ciepło i parzący, ale nieraniący zbytnio
zapach, który biegł przez pola.
— Za mną. — Machnął za pozostałych.
Podążyli za nim. Katherina została z
tyłu, bacząc na swoje ramię. Wzięła ze sobą obciętą część ciała i zaczęła
przytwierdzać ją za pomocą igieł — nawet po to, żeby nie zgubić jej po drodze.
Rin Ko schował się za blokiem skalnym,
łapiąc za prawy bok. Dorwali go. Uniknął ciosu, lecz przez zbroję przeniknął
ogień, który roztopił ją i wżarł się w ciało. Zasyczał z bólu. Pomyślał o
łuskach, które mogły przynajmniej na trochę zabezpieczyć, lecz nadal nie
chciały wyjść.
Gałąź trzasnęła. Obrócił się na
plecach, zbierając raną cały brud, a w jego miejsce uderzył Kurtis ognistą
pięścią.
— Nie uciekaj — poprosił. — Śmierć aż
tak nie boli.
— Przykro mi, ale nie planowałem
dzisiaj umierać. — Pokazał środkowego palca. — Muszę porozmawiać z Lucy.
Rozprostował rękę i wydusił z niej
oślepiające promienie. Oczy Kurtisa zakrzyczały. Blask wypił jego spojówki, w
ciągu chwili oślepiając. Złapał się za głowę i w krzyku rzucił na ziemię. Rin
Ko wbił miecz w jego kart, oddzielając szyję od reszty ciała. Wyjął broń i
zamachnął się, pozostawiając na ziemi szlak z rozchlapanej krwi.
Ruszył dalej, kuśtykając. Rana paliła.
Wyduszała siły, szepcząc, by zatrzymał się i nie szedł dalej. Skarcił własne
myśli. Błysk przeskoczył tuż przed jego nosem. Odskoczył do tyłu, tnąc mieczem
na oślep. Tamaki znalazł się przed nim, wydobywając błyskawice z rąk. Rin Ko
powiedział:
— Nie weź…
Włócznia przebiła jego serce.
Zachłysnął się krwią i upadł martwy, nim zdążył zareagować. Komui wyjął
włócznię, opierając nogę o plecy Rin Ko.
— Przyznaję, jesteś bardziej uparty niż
sądziłem. A ile kłopotów sprawiasz?! — Wzruszył ramionami. — A teraz powstań i
służ mi — rozkazał.
Rin Ko powstał. Rana zasklepiła się. A
on wyciągnął miecze, gotowy, by służyć swojemu panu.
***
— To my zaatakujemy pierwsi! — Zeref
rozłożył mapę przez przedstawicielami wszystkich gildii, szczególnie przed
Fairy Tail.
Stary materiał wykruszył się na
końcach, ale najważniejsze części przedstawiające czwarty kontynent pozostały
nienaruszone. Zgarnął kurz z jej powierzchni. Wziął mazak i zaznaczył smoczy
gaj, który obecnie już nie istniał. Przeszedł dalej i wykreślił stolicę. Nie,
te tereny nie nadawały się do walk. Tam również nie znajdowała się Lucy. Smoczy
gaj był dla Lu Xi jednym z najważniejszych miejsc. Pałac nie chronił jej tak,
jak drzewo wróżek; nie opiekował się, nie chronił Teraz nie istniał, ale wciąż
pragnęła być obok.
— Tutaj — wskazał na ruiny dawnego
pałacu. — To tutaj będzie — oświadczył.
— I nie będzie sama? — zapytała Erza
zmęczonym głosem. — Jak wielu przeciwników możemy oczekiwać? Smoczej armii?
Zeref pokręcił głową.
— Nie mam pojęcia — odpowiedział
szczerze. — Wiem tylko, że smoki nie są łatwe. Walczą. Są urodzonymi
wojownikami. Zawsze chcą, by rządził nimi najsilniejszy.
— W takim razie… — wtrącił Gajeel. —
Jeśli pokonamy któregoś z królów, to zyskamy władzę nad całą armią smoczą?
— Ee — wyjęczał Zeref — tak. Ale nie
macie szans z żadnym z królów. — Splótł palce u dłoni. — Jesteście za słabi.
Pokonaliby was w chwilę. Jednak już wspomniałem, że smoki nie poddadzą się
panowaniu Lucy tak łatwo. Część smoków wciąż ją pamięta z czasów, gdy była Lu
Xi.
— W takim razie od razu się do niej przyłączą
— zauważyła Lisanna.
— Nie — zaprzeczył. — Tysiąc lat temu
podpisali pakt z Lu Xi, który miał chronić obie rasy. Ten pokój miał trwać
wiele lat, ale został złamany. Nie ufają sile Lu Xi. Nie staną po jej stronie.
Znałem ją. Chce zniszczyć ludzi, aby udowodnić smokom, że jest silna.
— To kogo możemy się spodziewać? —
zapytał Natsu.
— Na pewno Erica — powiedział bez
chwili zawahania.
— Erica — powtórzył Natsu. —
Przepraszam na moment.
Oddalił się. Podszedł do pierwszej,
napotkanej na drodze skały i cisnął w nią metalową ręką, rozłupując w pół.
Zdusił w sobie gniewny krzyk, zaciskając żeby tak, że zagrzechotały. Złapał
kamień i rzucił go przed siebie, potem kopnął w ziemię i opadł zmęczony. Eric..
Nienawidził go. Szczerze nienawidził. Był pierwszym smokiem, którego chciał
zabić. Czy miał jakieś szanse? Zapewnie nie.
Podniósł się, otrzepał i wrócił do
pozostałych, napotykając już na wejściu pełne zdziwienia spojrzenia.
— Coś się stało? — zapytał,
podejrzewając, że ktoś poruszył niewygodną kwestię.
— Znasz tego Erica? — Zaciekawiła się
Erza. — Powiesz nam coś o nim?
Przewrócił oczami i wstrzymał oddech.
Akurat tę kwestię wolał przemilczeć.
— Przepraszam, ale… — zaczął.
— Nie ma żadnego „ale”! — Gajeel walnął
pięścią o stół. — Czy nie rozumiesz, że walczymy tutaj o nasze życia? O nasze
rodziny?
Natsu przetarł spoconą twarz.
— Dobrze, powiem wam wszystko. — Poddał
się. I tak ukrywanie takiej głupoty nic mu nie dawało. — Lucy przespała się z
Ericiem. Dosłownie, nie w przenośni. Seks.
— Zaraz… — wtrąciła się Erza,
rozmasowując skronie. — Czy ty chcesz nam powiedzieć, że ją… podglądałeś?
— Nie, nie! To nie tak!
— Jasne. — Gajeel prychnął. — Tak, tak,
ja wszystko rozumiem.
Levy trzepnęła męża w bok.
— Jeszcze słowo a opiekujesz się Gale’m
przez noc — zagroziła.
— Ale…
— Żadnego „ale”. — Wystawiła przed nim
palec. — Cisza. A ty Natsu kontynuuj — zachęciła spokojnym głosem.
— Dziękuję. — Zmrużył oczy ze
zdziwienia. Odchrząknął. — Zgadza się. Obserwowałem Lucy z pieczary Wiedźmy
Wymiarów. Ja… Ja po prostu nie spodziewałem się, że zdecyduje się na taki krok.
Ten pobyt wśród smoków zmienił ją.
— Zmienił ją?! — oburzył się Musica. —
Natsu, ty w ogóle jesteś świadomy, jak ją traktowałeś w czasie naszej podróży?
Jak jakiś… — zastanowił się — cień. Starała się, walczyła, uczyła, opiekowała
tobą, a ty zawsze chciałeś zostawić ją za sobą. Nie wiem, co się wydarzyło w
królestwie smoków. Ale tak czy siak, to ty ją odrzuciłeś!
Uderzył go palcem w pierś, zmierzając
wzrokiem. Natsu nie powiedział choćby słowa na własną obronę. Pochylił głowę
nad mapą i westchnął ciężko.
— Wystarczy — nakazała Erza. —
Przejdźmy do ważniejszych kwestii.
— Nie, to są ważniejsze kwestie —
zauważył Zeref. — Lucy wciąż tam jest. To jej ciało. Lu Xi nie mogła jej w
pełni przejąć. Granie na jej emocjach może pozwoli nam jakoś zyskać na czasie.
— Więc proponujesz, żebyśmy wysłali tam
Natsu w worku? — spytała Erza, niepewnie wypowiadając ostatnie słowa. — Żeby ją
sprowokować?
— Niekoniecznie sprowokować, ale
przynajmniej odwrócić uwagę. I nie mówiłem nic o żadnym worku — dodał
pospiesznie. — Innego planu nie mamy. I tak wszystko stracimy, jeśli faktycznie
Eric zdecyduje się uczestniczyć w walkach. Nawet smoki żyją w obawie przed nim.
Tysiąc lat temu był potężny. Dziś… — Pokręcił głową. — Nie umiem sobie nawet
wyobrazić, do czego jest zdolny.
Nastało milczenie. Nikt nie był gotowy
na poświęcenie, a także na walkę, która spadła na nich nieoczekiwanie. Fairy
Tail chciało tylko odzyskać przyjaciół. Wkrótce mieli walczyć o życie.
***
Lucy okrążyła łóżko, po raz kolejny
poprawiając pościel, która już była idealnie wygładzona. Żadnego zagięcia,
równo ułożona jakby chwilę wcześniej została wyprasowana. Nie przestawała. W
pokoju nie znajdowało się nic, czym mogłaby się zająć. Współczesny język był
jej obcy, z okna widziała jedynie ogarniający zewsząd mrok. Zapowiedzianą
pełnię księżyca przysłoniły burzowe chmury. Piorun trzasnął. Podskoczyła w
miejscu. Jej trzewik zahaczył się o kant stolika. Lucy przewróciła się na
łóżko. Poduszki uciekły na podłogę, a cala pościel załamała się pod jej
ciężarem.
Zmrużyła zmęczone od czekania oczy. Ile
jeszcze godzin pozostało do świtu? Ile jeszcze obiecanych dni pozostawiła
ludzkości? Pogubiła się we wschodach słońca i zachodach. Dzień wydawał taki
krótki. Tysiąc lat wcześniej trwał i trwał, dając jej czas na ogarnięcie
wszystkich obowiązków, jakie spoczywały na jej barkach. Miała czas na
przyjemności, spotkania z Ri Hanem w smoczym gaju, rozmowę z przedstawicielami
rządów… Obecnie siedziała w pokoju, nudząc się.
— Eric? — szepnęła. — Eric?
Jej łoże było gotowe. Ona była gotowa.
Mimo to Eric nie zajrzał do niej ani razu. Zdegustowana jego zachowaniem
chwyciła za pochodnię i wymknęła się ze środka, schodząc na parter, gdzie
paliły się dwie świece. Ri Han siedział przywiązany do jej dawnego tronu,
spoglądając na rozpadający się sufit.
— Kiedyś wyglądało to inaczej — odezwał
się, po czym zaśmiał. — Coś się stało, królowo? Może znowu mam spełnić jakiś… —
urwał w połowie — „obowiązek”? — dokończył, zniżając głos.
Zacisnęła dłoń na pochodni. Podeszła
bliżej, zamierzając się, by cisnąć pochodnią w tę uśmiechniętą buźkę Ri Hana.
Wymierzyła raz, potem drugi, lecz ręce opadły jej ze zmęczenia. Usiadła na
najniższym schodku, podciągając przydługą suknię ku górze. Obejrzała
pomieszczenie. Kolumna podtrzymująca sklepienie kiwała się na boki, rozłupując
za każdym, choćby najmniejszym ruchem o kolejny kawałek. Pozostałe były u kresu
swej wytrzymałości. Strzępy flag walały się po podłodze, przykryte warstwą
starożytnego kurzu i krwi, którą przelano w czasie wojny. Napis „tylko ludzie”
widniał na wschodniej ścianie, tuż nad wejściem do korytarza, wyryty trwale.
Prychnęła. Zniszczenia zadane ludzką ręką trzymały się trwale, w
przeciwieństwie do smoczej chwały.
Założył kosmyk za ucho. Zacisnęła
wargi. Łzy poleciały po policzkach. Upadła na kolana, błagając, by nadeszła
burza. By deszcz przedostał się do środka i zmył jej łzy, a grzmoty zagłuszyły
krzyki.
— Co się tu stało, Ri Hanie? Dlaczego? —
wydusiła, jej głos zadrżał.
Odwrócił od niej wzrok, ale po chwili
spojrzał wzrokiem pełnym goryczy.
— Uciekłaś! — oskarżył ją. — Uciekłaś i
zostawiłaś cały nasz lud na pastwę… — Nie znalazł właściwego słowa. — Wygodniej
było ci zostawić nas i uciec. Nie walczyć.
— Ale dziecko — szepnęła, a jej głos
odbił się echem. — Zrobiłam to, by nasze dziecko mogło przeżyć.
— Nasze dziecko… — Wyprostował się. —
Jakie dziecko?
— Ja jestem córką Starożytnego. Wróżki
wyjęły ze mnie jajko.
— Smok? Ty w połowie smokiem?
— Tak, dowiedziałam się o tym od Erica.
— Na przeklęty ogon Starożytnego! —
ryknął na całe niebiosa. — Ty idiotko, dałaś mu się zmanipulować!
— Nie, nie, on mnie…
—… kocha? — dokończył pytająco. — Kocha
jedynie swoje wielkie ego. Znałaś go tylko kilkanaście lat. Ja go znam od ponad
tysiąca.
— Nie. — Wstała. — Eric naprawdę chciał
mnie ocalić.
— Nie wiem, co on planuje, ale Lu Xi… —
zacisnął powieki — on cię zabije.
— NIE!
Lucy wyszła z pomieszczenia. Pęknięcie
pogłębiło się w kolumnie, tworząc wyrwę, która puściła całe sklepienie na
podłogę. Ri Han wezwał ogień, który ochronił go przed zmiażdżeniem. Zakaszlał,
a potem obejrzał się za dziewczyną — nawet nie przyszła sprawdzić, czy jeszcze
żyje.
Nudził się.
Pokiwał głową na boki, lecz jednolity
obraz okazał się mało imponującym zajęciem. Widział to miejsce już setki razy.
Każdego roku przychodził do dawnej komnaty królewskiej, składając kwiaty przed
tronem na cześć jego królowej. Chciało mu się rzygać. Przez tysiąc lat otaczał
ją czcią. Uczył młode smoki, by pamiętały o wielkim poświęceniu ludzkiej
królowej, która marzyła uczynić świat smoków lepszym. Jej śmierć była męczeńska
— powtarzał młodziakom.
— Żałosny jestem.
— Zgadzam się, Ri Hanie.
Zerwał się nagle silny wiatr.
Rozerwane sklepienie odsunęło się, a
zza stosu skał wyszła Wiedźma Wymiarów. Nadęła bordowe wargi i przybliżyła się
do króla smoków, głaszcząc jego zarośnięty policzek.
— Oszukała cię? — zapytała.
— Nie, skądże — rzekł ironicznie. — To
tylko taka zabawa przedmałżeńska. Polecam ci serdecznie. Nie usiądziesz nigdzie
przez kolejne tysiąc lat.
Pacnęła go w tył głowy.
— Przestań zachowywać się jak dziecko.
Ty i Natsu to jednak jedna krew. Poczucie humoru jak cholera! — syknęła.
— Jedna krew? — powtórzył pytająco.
— Zgadza się Ri Hanie, Natsu to twój
potomek. Twój i Lu Xi — dodała. — Lucy także jest twoją…
— To dlatego są do siebie tak podobne —
przerwał kobiecie. — To dlatego Lu Xi mówiła o dziecku. Ona naprawdę urodziła
mi córkę? I nic… — Słowa ugrzęzły w gardle. Ich dziecko przeżyło piekło, bo
nikt nie wyjawił mu prawdy? Ukrywał się początkowo przez wiele lat. Ledwo przeżył
dzięki pomocy smoków ognia. Jednak jego dziecko, w dużej części smoka,
przyjęliby z otwartymi ramionami.
Wiedźma usiadła na rozłupanym
fragmencie kolumny, kilka razy poprawiając ułożenie ciała. Odpowiednia pozycja
schowała się wśród grudek i ostrych krawędzi, więc zeskoczyła, przypadkowo
stając w kupce kurzu.
— Skończyłeś żale? — spytała, gdy czas
do namysłów się skończył.
— Trochę. — Objął pustym wzrokiem
kobietę. — I dlaczego teraz się o tym dowiaduję?!
— Nie krzycz! — rozkazała. — To twoja
wina. Nawet nie zainteresowałeś się dzieckiem. Poza tym było bezpieczniejsze z
dala od ciebie. Stałeś się królem i chwała ci za to. Nie miej żalu do innych za
swoje pomyłki. Tak samo Natsu — fuknęła. — Narobi bałaganu, ale już po sobie
nie posprząta.
— Żeby coś posprzątać, trzeba wiedzieć,
że się nabałaganiło, a niektórzy tego po prostu nie zauważają!
— Tak, tak… — machnęła ręką — już nawet
nie próbuj się usprawiedliwiać. Poza tym przyszłam w innej sprawie. Chcesz
wypowiedzieć życzenie — stwierdziła.
— Podaj cenę.
— Nie! — opowiedziała. — Cena nie gra
roli, gdy nie można dostać coś w zamian. Ri Hanie… — złapała go za barki — ty
już nie możesz mi oddać. To koniec.
Puściła go i zniknęła, gdy mrugnął.
Szarpnął za liny, lecz te nie puściły. Spróbował jeszcze raz i dalej nic. Lu Xi
uwięziła go tu na dobre. Nie mógł uwolnić się. Nie mógł ostrzec smoków. Nie
mógł nawet wypowiedzieć życzenia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz