Ri Han spalił wszystkie zasłony, które
okalały ściany pałacu, na czarny popiół, rycząc we wszystkie strony —
najgłośniej, jak tylko potrafił. Zacharczał. Zabrakło mu sił, by wrzeszczeć
jeszcze chwilę dłużej. Służąca przemknęła obok niego, unikając niemal w
ostatniej chwili śmierci. Pragnął ją spalić żywcem — wyżyć się na tej niewinnej
kobiecie, zamiast na królowej, której zabicie oznaczało zniszczenie
wszystkiego, co wyznawał. Jako niewolnik obiecał chronić, spełniać każde
życzenie i w gaju smoków wypełnił tylko rozkaz swojej pani.
Oparł się ramieniem o ścianę i zjechał
po niej, aż na samą podłogę. Wytarł pot z czoła. Dlaczego tak się zmęczył?
Dlaczego płomień pragnął zatopić się w ciebie królowej? Odpowiedź na każde z
pytań wiło się między myślami, nachodząc zawsze, gdy przypominał sobie o
obowiązku, jaki na nim spoczywał i o tym, kim była dla niego Lu Xi. Odejdź!, krzyknął, spotykając
rozwiązanie, które wydawało się najprostsze ze wszystkich. Zostawić wszystko.
Zostawił królową, a tym samym zapewnić jej bezpieczeństwo.
— Tchórz!
Obrócił się. Li Li rzuciła w jego twarz
szmatkę. Prychnęła i założyła ręce na piersi, podchodząc do okna.
— Tak, dla ciebie to takie łatwe.
— A dla ciebie nie? — spytała. —
Przecież tym samym spełniłeś życzenie swojego pana.
— To nie tak miało wyglądać. — Pokręcił
głową. — Nie tak… Li Li, to było chore!
— Miasto płonie — szepnęła.
Zdanie, które wypowiedziała kobieta, w
pierwszej chwili nie odtarło do niego. Przeanalizował je i, gdy pojął jego
sens, rzucił się w stronę okna, odpychając Li Li. Języki ognia polizały jego
skórę. Zmarszczył czoło, nie wierząc własnym oczom. Płomienie nie kończyły się
na granicach miasta. Wychodziły daleko poza nie, idąc bezustannie w kierunku
kolejnych osad ludzkich. Pojedyncze ciała leżały na targowisku, ułożone jakby w
krąg. Z ich rozplatanych ciał unosił się odór śmierci, który dotarł nawet do Ri
Hana. Chciał wyrzygać na ludzi, ale najpierw dokonać na nich największej
egzekucji w historii tego świata, aby w końcu nauczyli się szanować życie. Jego
własny ogień palił się do pochłonięcia żywcem tych dwunożnych gnid, które
radośnie skandowały imię ministra, nie królowej.
— Zabiję ich! — wycedził przez zęby.
Pobiegł w stronę komnaty Lu Xi, lecz
coś mokrego zaplamiło płaszcz. Zderzył się z Li Li — płacząca i wyjątkowo
smutną. Chwyciła jego policzek dłonią, która stała się cała czerwona.
— Dlaczego masz krew na rękach? —
zapytał spokojnie.
Woń krwi roznosiła się już po całym
pałacu — nie należała do smoków z zewnątrz. Pochylił się i ujrzał wbiły we
własne ciało nóż. Nie bolało, nawet nie kłuło. Zwyczajnie zaczynało być mu zimno.
— Przepraszam, ale ta wojna jest
konieczna…
Upadł na podłogę, zastanawiając się, za
co właściwie Li Li przeprosiła.
***
Lu Xi sięgnęła dłonią do małego,
mieszczącego się w dłoni jajka, które wróżki wyjęły z jej ciała. Ścisnęła je,
wyobrażając sobie moment, w którym jej dziecko wykluwa się, pokrzykując smoczym
piskiem. Czy urodzi się w pełni ludzkie czy smocze… W tej chwili nie miało to
najmniejszego znaczenia. Przycisnęła swoje maleństwo do piersi, spoglądaj ku
niebu — jasnemu, na którym nie zebrała się choćby pojedyncza chmurka. Za
spokojnie, za cicho… Nie słyszała krzyków niosących się z miasta ani błagań
smoków, którym ludzie odbierali życie. Kłęby dymu wciąż nie zabrały nieba, choć
już powinny.
— Zerefie — zwróciła się do stojącego
za nią strażnika — błagam.
Podała mu jajeczko, ale gdy już chciał
je przyjąć do siebie, cofnęła ręce. Wolała oddać mu miecz, pozwolić Zerefowi
umrzeć zamiast niej niż do końca grać w przedstawieniu, które przygotował Eric,
i oddać swoje maleństwo. Ale inaczej nie umiała. Ludzie nie wybaczyli nowego
życia, które stworzyła. Poszukiwaliby jej do końca swoich dni, aby dokończyć
dzieła, które właśnie zaczęli. Zeref był jedynym ratunkiem dla jej dziecięcia.
Niemal rzuciła je na ziemię, odwracając
wzrok i uciekając ku opierającemu się o drzewo mieczowi. Chwyciła za rękojeść —
ciężką i zimną, której powierzchnia paliła w ręce. Nie wypuściła jej.
— Dziękuję. — Ostatnie słowo, które
wypowiedziała, przeszło przez jej gardło, pozostawiając odrażający smak w
ustach. Ile smoczych i ludzkich żyć oddałaby w tym momencie, żeby odrzucić ten
miecz tak daleko, by więcej nie móc go znaleźć.
Rozejrzała się wokół siebie, poszukując
jakiekolwiek materiału. Tylko on przywiązałby na stałe jej dłoń do miecza, nie
pozwalając, by choćby raz wypadł.
Nadepnęła na sterczący kolec z ogrodu
smoka żelaza, przebijając stopę na wskroś. Pozostała w milczeniu, wyrażając
jedynie pustkę, którą się stała. Co znaczył ten ból, gdy czekała ją
okrutniejsza śmierć z rąk własnych? Samobójstwo — tak zwał się ten akt, któremu
szła się poddać.
— Zdrajca!
— Potwór!
— Zniszczyć ją!
— Zabić!
— Rozplatać flaki!
— Obedrzeć ze skóry!
Wrzaski roznosiły się jedne za drugi.
Nabierały na sile, więc przestała ich w ogóle słuchać. Przymknęła oczy. Jej
poddani biegli ze skierowanymi ku niej broniami, postukując delikatnym metalem
o siebie. Dźwięk odbił się w uszach Lu Xi. Minister zawsze powtarzał, żeby
uważać z mieczami. Łatwo się szczerbiły, pozyskiwanie metali od smoków było
drogie, a królewski skarbiec świecił pustkami, od kiedy się narodziła. Dostała
kilka razy po głowie za zły cios, za niepotrzebny ruch i za zawahanie. Ciekawe,
czy gdyby ujrzał ją w tej chwili, posiadłby się z dumy? Nie oczekiwała dostać
odpowiedzi.
Zatrzymała się. Podniosła miecz,
kierując ostrze ku własnemu ciału. Suknia zsunęła się z ramion. Lu Xi pozostała
w samej koszuli po środku pola, na którym rosły zboża. Kilka kłosów załaskotało
ją po skórze. W milczeniu wbiła w siebie ostrze, chwilkę przedtem życząc
ludziom najgorszej, najokrutniejszej śmierci, jaka może ich spotkać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz