—
Dlaczego? — spytała przez łzy. — Przecież miał dostać awans. Mama planowała, że
pojedziemy gdzieś na wakacje. Razem — dodała, jakby chciała utwierdzić się w
głębszym przekonaniu, że nie mogła przewidzieć zniknięcia ojca. — Nie kochał
mnie? Byłam złym dzieckiem? Nie chciałam, żeby przeze mnie…
—
Lucy! — ryknął. Nie potrafił dłużej słuchać, jak Lucy bierze całą winę na swoje
barki. — To Jude. To przez niego. Nie. Przez. Ciebie. — Ujął jej policzki. —
Przestań się obwiniać. Ten drań nie zasługuje na to. Kiwnij, jeśli rozumiesz.
Kiwnęła
niepewnie. Loki odetchnął z ulgą. Przynajmniej go zrozumiała.
—
No, dobra. — Poklepał Lucy po plecach. — Czas się ogarnąć, tak? — spytał, choć
nie zamierzał czekać na odpowiedź.
Wziął
z łazienki ręcznik i nawilżył zimną wodą. Wytarł całą twarz Lucy z łez. Nadal
była czerwona jak burak, ale przynajmniej wyglądała spokojniej niż jeszcze
chwilę wcześniej. Uśmiechnął się, aby dodać jej otuchy.
—
Dziękuję — szepnęła.
—
Wiesz, że ci pomogę.
Wie?, pomyślał,
zastanawiając się, czy Lucy aby na pewno zdaje sobie sprawę, że jest gotów dla
niej zrobić wszystko. Poświęcił lata nastoletnie na zbieranie pieniędzy,
odkładał długo, marząc, że pewnego dnia zabierze dziewczynę i razem wyjadą z
tego przeklętego miasta, by zacząć nowe życie. Tylko… Dlaczego w zasadzie to
robił? Dlaczego tak marzył?
Zamarł,
przykładając zimny ręcznik do policzka Lucy. Pogładził jej skórę kciukiem —
była szorstka. Odsunął dłoń i wrócił do łazienki, aby zawiesić ręcznik na
sznurkach.
Oparł
się o zlew i wziął głęboki wdech. Odkręcił zimną wodę i obmył gorącą od emocji
twarz. Spojrzał na własne odbicie.
—
Zakochałeś się? — wydukał wątpliwie. — Nie — odpowiedział sobie.
Jak
mógł mówić o miłości, kiedy nie znał Lucy? Ostatni raz widzieli się ponad
dziesięć lat temu, a przecież wtedy jeszcze byli dziećmi. Nie ukrywał nigdy
swojego zauroczenia względem dziewczyny, ale przez ten cały czas widział w tym
tylko szczenięcą miłostkę, która nic nie znaczyła.
Więc dlaczego?,
podpowiedziały myśli, ukrywając wyjaśnienia gdzieś w najgłębszych zakamarkach
umysłu. Nie upilnowałeś jej… W
odbiciu stanął obraz wyrwany ze wspomnień z tego przeklętego dnia. Powinien ją
wtedy trzymać. Powinien stać bliżej ulicy. Nie powinien oglądać się za
uciekającym kotem. Może wtedy porywacze nie zdążyliby dosięgnąć Lucy.
—
Loki? — usłyszał obok siebie.
Wzdrygnął
się i wyprostował. Lucy przybliżyła się. Położyła dłoń na jego ramieniu i
powiedziała ciche:
—
Przepraszam.
—
Mówiłem już, że Jude nie uciekł przez ciebie — wyrzucił ostrym tonem, za
ostrym. — Przepraszam, trochę się zam... — nie dokończył.
—
Nie — przerwała. — Przepraszam, że zostałam porwana. To nie twoja wina.
To nie twoja wina?, powtórzył
w myślach, pogłębiając przekonanie o winie w porwaniu.
—
Oczywiście, że moja — wydusił z siebie. — Oczywiście, że moja! — ryknął i
walnął pięścią w pralkę.
Lucy
podskoczyła w miejscu. Splotła palce u dłoni i przybliżyła je do piersi.
Wzrokiem uciekła od Loki’ego. Przymknęła powieki.
—
Prze… — urwała.
Lucy
otworzyła oczy. Pojawił się w nich tajemniczy blask pełen odwagi i pewności
siebie, a zarazem obcy wobec samej Lucy. Nie pasował do niej — do osoby, która
już dawno poddała się rozpaczy i nie umiała z niej wyjść. Jednak skorupa bólu
pękła. W sercu poczuł delikatne ukłucie.
—
To nie twoja wina! — wykrzyczała najgłośniej jak tylko potrafiła. — To nie moja
wina. To nie twoja wina. To nie nasza wina. To wina tamtych ludzi —
powiedziała, biorąc szybkie wdechy między poszczególnymi zdaniami.
Podniosła
dumnie i uśmiechnęła się. Wyszła z łazienki i stanęła przed pokojem rodziców.
Dłoń zatrzymała na klamce. W pierwszym odruchu cofnęła ją, lecz zaraz otworzyła
pokój.
—
Co ty robisz? — wyszeptał Loki. Lucy nie usłyszała go.
Sięgnęła
po stojące na szafce zdjęcie.
—
Ja, mama, tata. — Wskazała na kolejne postaci. — Nigdy nie byliśmy rodziną —
wyznała. — Na szczęście zawsze miałam prawdziwą rodzinę.
Uśmiechnęła
się delikatnie.
Loki
zachwiał się na nogach. Czy się przesłyszał? Nie... Słowa były tak wyraźne.
—
Na szczęście zawsze miałam prawdziwą rodzinę — powtórzyła jeszcze głośniej.
Przytulił
dziewczynę — tym razem nie po to, by ją pocieszyć. Teraz to ona podpierała, gdy
niemal upadł.
—
Dziesięć lat to trochę sporo czasu — zażartował. — Ale da się zadrobić — dodał
i pociągnął nosem. Nie chciał rozbeczeć się jak baba przed Lucy.
—
Możemy spróbować.
—
Oczywiście, że tak.
—
Może zacznę od ciastka? — zaproponowała. W jej głosie wyczuł nutkę ironii.
—
Z przyjemnością.
Cmoknął
dziewczynę w czoło. Objął ją i zaczął prowadzić ku kuchni. Chwali się w obie
strony. Za nic nie mogli złapać równowagi, ale śmiali się jak nigdy dotąd, a
przynajmniej nie przez ostatnie dziesięć lat. Loki obiecał sobie, że później
podziękuje Natsu, bo przecież wszystko było jego zasługą. Przyprowadził Lucy do
tego przeklętego Fairy Tail i tylko dzięki temu mógł ją spotkać.
—
Lucy, ale robiłaś już wcześniej to ciastko? — dopytał się na zaś, nie za bardzo
marząc o tym, by powtórnie doświadczyć komplikacji po zjedzeniu tworu Lucy. — W
sensie poza tym jednym razem.
—
Nie. — Pokręciła głową. — Życie jednak składa się z prób i błędów.
—
Aha… Zamówimy coś? Ja płacę!
—
Możesz. — Rozejrzała się po mieszkaniu. — Mama jeszcze nie wróciła.
—
Ano nie wróciła — potwierdził jej spostrzeżenie. Podejrzewał jednak, że nie
tylko to Lucy miała na myśli. Za bardzo zgrali się, Layla i Jude. Opuściła
mieszkanie w zbyt dogodnym momencie.
—
Uciekła z ojcem?
—
Nie — odpowiedział szybko, nim Lucy zdążyła znów pogrążyć się w smutnym
nastroju. — Jude wyraźnie zaznaczył, że sam wyjeżdża, więc…
Za
oknem rozległ się dźwięk syren strażackich. Lucy puściła Loki’ego i pobiegła w
stronę okna, skąd dobiegał hałas. Słup dymu wystrzelił ze sklepu spożywczego z
okolicznego osiedla.
Przesunęli
się bliżej balkonu, skąd mieli lepszy widok na płonący budynek. Ogień zajął już
połowę sklepu, zanim straż zdążyła przyjechać, a tłum gapiów urósł na tyle, że
zaczął oplatać cały parking. Chwilę później zjawiła się policja. Rozgonili
tłum, pozwalając strażakom w spokoju dogaszać budynek.
—
To już kolejny raz — zauważyła Lucy. — Kto…
—
Jakiś idiota — fuknął Loki. — To szaleństwo w biały dzień coś takiego robić. W
ogóle jak? Przecież nie da się ot tak tego zrobić?
—
Można — mruknęła niespodziewanie, odsuwając się od okna. Zasunęła za sobą
firankę.
Loki
jeszcze przez moment przyglądał się scenie, aż sam poszedł sobie, gdy
przyjechali reporterzy. Na te gęby nie miał najmniejszej ochoty patrzeć.
Lucy
nastawiła w kuchni wodę.
—
O co ci chodziło z tym, że „można”? — spytał, kiedy dołączył do Lucy w kuchni.
—
To tylko… — Założyła kosmyk cienkich włosów za ucho. — Dzisiaj jest niedziela.
Sklep nieczynny. Ludzie dopiero co wyszli z kościoła, więc miał czas, by jakoś
podpalić budynek.
Zgodził
się kiwnięciem. Nie chciał dłużej poruszać tego tematu, ale wątpił, żeby
przypadkowy przechodzień znał tyle szczegółów. Podpalacz znał tę okolicę,
obserwował ją od jakiegoś czasu.
Rozległo
się pukanie do drzwi.
—
O, to pewnie Layla w końcu wróciła — obwieścił, ku niekoniecznym zadowoleniu
Lucy. Położył dłoń na jej głowie i kilka razy poruszył, robiąc z włosów szopkę.
— Będzie dobrze — zapewnił ją.
— Masz
rację. — Jej słowa nie brzmiały przekonująco, ale musiał im uwierzyć.
Przekręcił
klucz w zamku i otworzył na szerz drzwi, wciąż spoglądając w stronę Lucy.
—
Gdzie jest Jude? — usłyszał głęboki, męski głos.
—
Jude… — powtórzył imię z lekkim zdezorientowaniem. — Co…
Nim
zdążył dokończyć, poczuł silny, ostry ból, który sparaliżował go od góry do
dołu. Poleciał bezwładnie na podłogę. Krzyk Lucy uniósł się echem przez klatkę
schodową. Nie, nie, nie!, wrzasnął w
myślach. Otworzył usta, lecz żaden dźwięk się z nich nie wydobył. Próbował,
lecz zaczął się dusić. Odchrząknął i kaszlnął, gdy jakieś cienie przeszły nad
nim. Lucy wciąż wrzeszczała. Walczyła, lecz obaj mężczyźni podnieśli ją i
wynieśli z mieszkania.
Loki
oparł się dłonią o podłogę. Podnieś się,
głupcze!, kazały myśli, lecz głowa była ociężała, a ciało jakby z kamienia.
Nie chciało się ruszyć. Nie chciało pognać za porywaczami, choć ci jeszcze nie
uciekli z klatki schodowej. Powtarzał sobie, że tym razem jest szansa, aby
jeszcze uratować Lucy. Ciało nadal nie słuchało.
Rozpłakał
się — nie pamiętał już, który raz tego dnia. Zbyt wiele razy jednak poddał się
emocjom. Drzwi wyjściowe do budynku otworzyły się.
— Nie!
— ryknął, a potem stanął na równe nogi, ignorując cały ból, który usilnie
chciał go sparaliżować.
Postawił
pierwszy krok, potem drugi, trzeci i czwarty, aż jakimś cudem dotarł do
schodów. Złapał się poręczy. Szczękę zacisnął i zszedł ze schodka. Noga
podwinęła mu się. Ześlizgnął się na drugi stopień. Na szczęście złapał się
poręczy na tyle mocno, że nie spadł.
Wziął
głęboki wdech i przyspieszył, modląc się, by tym razem zdążyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz