Grandine
wstrzymała oddech. Oparła się czołem kierownicę, przez przypadek naciskając na
klakson. Sygnał rozniósł się echem po całej okolicy, wystraszając ptaki.
Kobieta zacisnęła szczękę; tak mocno, że pozostali usłyszeli zgrzyt zębów.
Nacisnęła na pedał gazu, zakopując się tylnym kołem w błocie. Nie dała jednak
za wygraną i auto wyskoczyło z dołu z impetem, brudząc całą tylną szybę.
Levy
złapała się za fotel, z trudem powstrzymując się od krzyku. Grandine skręciła
gwałtownie w kolejną leśną drużkę, zauważając znajdujący się w środku domek.
Zatrzymała się z piskiem opon tuż przy samym wejściu. Levy i Grandine
wyskoczyły z samochodu, stając przed zamkniętymi na klucz drzwiami. Zadzwoniły,
lecz nikt im nie otworzył.
—
Cofnij się — poleciła Levy.
—
Zaraz, co ty zamierzasz… — nie dokończyła.
Levy
odsunęła ją na bok. Sama wzięła zamach i kopnęła prosto w środek drzwi,
przebijając się na ich drugą stronę. Wyjęła nogę, po czym ręką sięgnęła do
zamka. Przekręciła znajdujący się wewnątrz klucz.
—
Chodźmy — nakazała kobiecie.
—
Levy? — usłyszały głos dobiegający w wnętrza domu.
Na
korytarzu stanęła blada, wychudzona Erza, trzymając na rękach niemowlę. Serce
Levy rozkruszyło się na tysiące kawałków. Na moment zapomniała o Marvelach.
Liczył się dla niej jedynie widok bezpiecznej Erzy i jej dziecka.
—
Gdzie są ci ludzie?! — wrzasnęła Grandine.
Levy
obudziła się z amoku. Spojrzała w prawo, potem w lewo, lecz w pomieszczeniach
nikogo nie było. Podeszła do Erzy, po czym złapała ją za ramiona i potrząsnęła
nimi.
—
To niemożliwe, by nazywali się Marvell, Erzo — rzekła wprost.
—
Zgadza się — odpowiedział jej głos z okolic schodów.
Kobieta
w okolicach pięćdziesiątki zeszła ostrożnie po schodkach, kuśtykając na prawą
nogę. Na jej twarzy pojawił się grymas pełen bólu, gdy tylko znalazła się na
ostatnim stopniu. Kosmyk siwych włosów wyskoczył z jej warkocza. Zmęczona
oparła się o ścianę.
—
W zasadzie mam na nazwisko Fernandes, mój kochany mąż leży jeszcze w łóżku. —
Wzięła laskę stojącą przy wieszaku na ubrania. — Dopiero się zorientowaliście,
że coś jest nie tak? Aj, ta głupota. — Machnęła ręką. — Myślałam, że jeśli
usłyszycie to nazwisko, to szybciej przyjedziecie i tyle.
—
Kim pani właściwie jest? — spytała trochę zaniepokojona Erza. Przycisnęła
dziecko do siebie. — Dlaczego mi pomogliście?
—
Nie, naprawdę, gratuluję geniuszu! — krzyknęła, teatralnie unosząc ręce.
Opuściła je swobodnie. Wykrzywiła twarz w grymasie. — Znajdujemy się na
totalnym zadupiu, w ukryciu, kilka minut i jesteśmy w tajnej kryjówce Rajskiej
Wieży. Odpowiedzcie sami sobie na pytanie: kim jesteśmy!
Zmarszczy
na jej twarzy pogłębiły się. Pytająco uniosła brew. Zadarła krzywy nos.
Prychnęła, nie doczekując się żadnej odpowiedzi.
—
Można powiedzieć, że z mężem wychowaliśmy Jellala, poza przyjaźniliśmy się z
Laylą, matką Lucy. — Westchnęła ciężko. — To trochę przez nas ona zginęła –
dodała ot tak. — Mamy wiele żyć na sumieniu, ale jak widzicie, nie możemy
odejść. Wciąż jesteśmy blisko Rajskiej Wieży, bo…
—…
to oni was stworzyli — dokończyła Levy.
—
Zgadza się. — Kiwnęła. — Nie jest łatwo uciec od takich rzeczy. Layla najlepiej
się o tym przekonała. Myślała, że Igneel pomoże jej. Szczegół że jej misją było
zabić Dragneela. Zawsze miał dar perswazji. Nakłonił ją do zmiany decyzji, Jude
Heartfilii poślubił ją i tak żyła sobie w ukryciu, ale tylko do czasu.
—
Levy, wszystko w porządku? — W progu stanął Natsu, a zaraz za nim pozostali.
Pani
Fernandes zaśmiała się.
—
Chodźmy lepiej do salonu — zaprosiła machnięciem ręki. — Wkrótce zrobi się tu
jeszcze bardziej tłoczno.
Dziecko
zapłakało. Erza pohuśtała ją w ramionach, lecz tylko przez moment. Zachwiała
się. Zakręciło się w jej głowie, gorączka znowu powróciła. Levy przytrzymała
ją, uśmiechając się smutno.
—
Pomogę.
Wzięła
na ręce maleńką dziecinkę; była ciepła i miła w dotyku. Szepnęła kilka razy
„cii”, bujając ją w ramionach. Po kilku minutach zasnęła. Levy usiadła na
starej, pościeranej kanapie. Erza zakaszlała. Rozłożyła się, przykrywając
grubym kocem, który leżał na pufie.
Levy
przymknęła powieki, zduszając w sobie łzy. Ostatnim razem, gdy rozmawiała z
Erzą pokłóciły się tak, jakby miał to być koniec ich przyjaźni, a teraz
siedziała obok niej i opiekowała się jej dzieckiem. Poczuła, jakby ciężar spadł
z jej serca; jakby uwolniła się winy, którą w sobie nosiła. Odebrała dawniej
życie, a teraz trzymała nowe przy swojej piersi.
—
Jest piękna — szepnęła.
—
Po prawda — potwierdził Natsu, robiąc głupie miny w stronę dziecka. Maleńka
roześmiała się.
—
Millianna — tak ma na imię — wyjaśniła Erza.
Pani
Fernandess uderzyła łaską o podłogę. Huknęło, a jedna z desek wyskoczyła z
podłoża, uderzając Natsu w stopę. Podskoczył z wrażenia. Pełen żalu zwrócił się
do kobiety, lecz gdy napotkał jej pełne nienawiści spojrzenie, potulnie usiadł
przy Droyu i Jetie.
—
Z dzieckiem się jeszcze pobawicie, a teraz do rzeczy. — Wyjęła z szuflady plik
dokumentów i rzuciła je na stół. — Tutaj znajduje się wszystko, co wiem, czego
nie wiem i co powinnam wiedzieć. Przejrzyjcie je sobie, jak chcecie. —
Przetarła mokrą od potu twarz chusteczką.
Ktoś
trzasnął drzwiami wejściowymi. Jot i Droy natychmiast zareagowali, stając po
obu stronach wejścia do salonu z naładowanymi broniami. Levy odwróciła się
plecami, chroniąc dziecko. Pani Fernandess zmarszczyła czoło. Wzruszyła
ramionami.
—
Powariowaliście? — spytała. — Przecież nikt nie atakuje…
—
No, trochę ostatnio przeszliśmy — odparł lakonicznie Natsu.
W
progu stanął Gajeel.
Wszyscy
odetchnęli z ulgą. Levy spojrzała w stronę wejścia do pomieszczenia. Łzy
napłynęły jej do oczu. Miała ochotę rzucić się ukochanemu w ramiona, lecz w
ostatniej chwili przypomniała sobie o trzymanej przez siebie maleńkiej
dziecińce.
—
To moje? — spytał, wskazując palcem na dziecko.
—
Nie — odpowiedziała szybko zaskoczona Levy.
—
A, to dobrze. — Odetchnął z ulgą. Dosłownie sekundę późnej strach spowił jego
twarz. — To czyje?
—
To dziecko Erzy, durniu! — syknęła.
Przewróciła
oczami, prychając. Pochyliła się, zasłaniając krótkimi włosami policzki, które
spowiły rumieńce.
Gajeel
przybliżył się do niej, składając delikatny pocałunek na jej czoło. Obejrzała
się za siebie, dłużej nie chowając przed mężczyzną tego, co czuła. Ich
spojrzenia spotkały się. Oboje uśmiechnęli się ciepło. Gajeel chwycił dłoń
Levy, równocześnie dotykając nóżki Millianny.
—
Rzygać mi się chce! — wtrąciła pani Fernandess. Włożyła dwa palce do ust,
udając odruchy wymiotne.
Gajeel
i Levy odsunęli się od siebie.
—
Skąd się tu wziąłeś? — Natsu oparł się łokciem o poduszkę, na środku której
widniała plama od kawy.
—
Przyjechałem tu z Happy’m i Carlą. — Wskazał na okno. — Znajdują się na
zewnątrz.
—
Co?
Natsu
gwałtownie wstał, uderzając dłonią w twarz Makao — nawet tego nie poczuł.
Wyskoczył na korytarz i rzucił się do drzwi. Szarpnął za nie, nawet nie
ruszyły. Pochylił się i spojrzał przez otwór, który zrobiła Levy. Nie dojrzał
ani jednego samochodu.
Wyprostował
się. Chwiejnym krokiem odszedł w stronę salonu, potykając się o wypukłości
starego dywanu. Wyjął z kieszeni telefon — nie dostał ani jednej wiadomości.
Happy zawsze do niego pisał.
Wrócił
do pozostałych, z powrotem siadając na nagrzane miejsce na sofie. Splótł palce
u dłoni. Kilkukrotnie postukał się w czoło.
—
My wcale nie mieliśmy jechać ratować Lucy? — zapytał.
—
Nie. Tym razem dorośli się tym zajmą.
W
pokoju zapanowało milczenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz