niedziela, 10 czerwca 2018

[Smocze Królestwo] Rozdział 88

Nadepnął na własny ogień, odpędzając go od siebie. Syk płomieni rozniósł się echem między korytarzami pałacu, napawając strachem śpiące smoki. Gwieździści strażnicy wyszli zza chmur. Promienie gwiazd przedostały się przez warstwę budynku, docierając do pomieszczenia. Światło padło na twarz Lucy. Tupnęła niezgrabnie nogą, przesuwając się z miejsca na miejsce w oczekiwaniu na odpowiedź króla smoków.
Machnął palcem wskazującym, rozkazując podążyć za nim. Poprawił szatę. Koniec sukna uniósł się pod wpływem gorącego powietrza wydobywającego się spod jego ubioru.
Włoski na rękach Lucy stanęły sztywno. Gęsia skórka spowiła jej ciało wraz z chłodem, który przybył nieoczekiwanie do komnaty.
Stanęła przed tronem, w niewielkiej odległości od samego Ri Hana. Mężczyzna skulił się, snując dłonią po podłodze. Zatrzymał się, naciskając na jeden z kamieni. Rozległ się klekot. Kłęby kurzu rozniosły się po podłożu, a ciężkie, stęchłe powietrze uderzyło w nosy wrażliwych wojowników. Skrzywili się. Zakaszlali — nic im nie pomogło.
Kawałek ściany ozdobiły cienkie linie, tworząc wzór w kształcie drzwi. Fragment przesuwał się i przesuwał, aż całkowicie zamilknął w głębinach ciemności. Ri Han wystrzelił z palca ogień, wchodząc do szczeliny. Lucy uczyniła podobnie.
Spalone pajęczyny opadły swobodnie. Chłodny powiew przemknął tuż obok Lucy. Odwróciła się, kontrolując, czy przejście wciąż pozostaje otwarte. Od kiedy tylko weszła do środka, nic się nie zmieniło.
— Gdzie mnie prowadzisz? — spytała, postukując knykciami o skalną powierzchnię.
— Chciałaś ujrzeć twarz.
Złośliwe cienie przebiegły przez sufit, zatrzymując się tuż za piętami Lucy. Nie spojrzała na nie — przeczuwała, że może chować się w nich Eric.
Ri Han przystanął naprzeciw ślepego przejścia. Stanął bokiem, opierając się o skałę, którą rozgrzał do czerwoności. Roztopiony blok zsunął się aż na same podłoże, zabijając przebiegającego obok szczura.
— Zapraszam — szepnął.
Zapukał. Ostre światło przebiło się przez skały, rażąc oczy Lucy. Zasłoniła się rękoma, lecz nawet to nie uchroniło ją od bólu, który spowił gałki oczne. Odruchowo przetarła je, podrażniając tym samym jeszcze bardziej delikatną skórę. Ri Han złapał ją za ramię, prowadzając ku komnacie, która wcześniej skrywała się w absolutnych ciemnościach. Złote palisady zabłyszczały, odpychając od siebie wszelkie pozostałości brudu. Wyrzeźbione na kolumnach postaci przesunęły się w jedno miejsce, z zaciekawianiem przyglądając się gościom. Król smoków pomachał do nich. Zlęknieni schowali się, udając, że ich tam nie ma. Pokręcił z rozczarowaniem głową.
Lucy uniosła powieki.
Długie, sięgające niemal kilku metrów kosmyki musnęły po jej policzku. Chwyciła jeden z nich, czując pod palcami, jak jedwabiście gładkie są to włosy. Pociągnęła za nie.
Kobieta, do której należały kosmyki, zachwiała się. Miecz wysunął się z jej rąk, upadając rękojeścią o płytę — ostrze wciąż pozostało wbite w jej ciało. Biała suknia zafalowała wraz z ruchem w powietrza, unosząc cienki materiał nad ziemią. Fragment znajdujący się przy mieczu porwał się. Krew odsączyła się z ciała zmarłej, wsiąkając w ubiór.
Lucy wypuściła włosy z rąk, z obrzydzeniem wycierając dłoń o własny strój. Skrzywiła się. Przesunęła za Ri Hana, uderzając plecami o kolumnę. Pisk kolumnowych rzeźb rozbrzmiał w jej uszach. Odsunęła się, przepraszając za przypadkowe naduszenie.
— Co się tu dzieje?! — wrzasnęła, rozglądając się za wyjściem — jednakże to zniknęło.
— Zobacz jej twarz. — Wskazał palcem na kobietę. — Jej twarz.
— Nie. — Pokręciła głową. — Nie dam rady.
Odwróciła wzrok, łapiąc się za szyję. Podrapała się aż do krwi, czując łaskotanie w miejscu tuż pod uchem. Mały pajączek zeskoczył z jej barku, upadając obok stopy. Pajęcza nić opadła na dziewczynę. Strzepała ją z siebie.
Ri Han stanął nad kobietą, zgarniając z jej twarzy włosy. Opuszkami palców musnął skórę chłodną jak lód, zabierając cały brud, który nagromadził się nieskazitelnie gładkiej powierzchni. Przyklęknął. Usta zbliżył do jej twarzy, składając niewinny pocałunek na wargach.
Lucy zobaczyła niemalże własne odbicie. Tajemnicza kobieta miała ostrzejsze rysy, wyglądała na zdecydowanie starszą od niej, a przede wszystkim nie nosiła na twarzy tej obrzydliwej blizny po poparzeniach. Obie jednak przypominały siebie nawzajem. Twarz kończyła się lekko szpiczastym podbródkiem, oczy były koloru czystego złota. Wysokie czoło nie kryły żadne włosy. Lucy złapała się za długą, cienką szyję. Kobieta poruszyła się. Jak poparzona cofnęła dotyk, kołysząc ciałem nieznajomej.
— Teraz już wiesz, dlaczego cię zaatakowałem? — odezwał się Ri Han.
— Tak — wydusiła ostatkiem sił, zasłaniając usta. Poczuła, jak zbiera jej się na wymioty. Zakręciło się w jej głowie, ale nadal stała wyprostowała, udając silną wojowniczkę; którą z resztą powinna być.
Ri Han zostawił ciało kobiety w spokoju, poprawiając miecz, jakby pozostawiony w tej pozycji miał jej ciążyć. Martwa, ale dla niego wciąż żywa, ukochana zakołysała się wraz z ostrzem wbitym w jej ciało, rozdzierając kawałek sukni. Światło pochłonął mrok, chroniąc kobietę przed całym światem. Zniknęła, a wraz z kolejnym mrugnięciem w pomieszczeniu pozostała jedynie ciemna ściana oddzielająca dwie rzeczywistości.
Pstryknął palcami. Jak na życzenie, kolumnowe postaci rozeszły się do swoich miejsc, wtapiając w kamień, w którym pierwotnie winni byli się znajdować. Lucy postukała w kolumnę — żadna z figur nawet nie zadrżała.
— Nie myśl, że opowiem ci całą historię — fuknął. — To moja sprawa i chyba tylko Eric jeszcze pamięta tamte czasy. — Pogrążył się w krótkim milczeniu, bez ustanku postukując prawą nogą. — Ale sama widzisz, dlaczego postąpiłem tak, a nie inaczej.
Lucy rozchyliła lekko usta, niedowierzając temu, co usłyszała. To miał być ten wielki powód, dla którego znowu musiała cierpieć? Żartował sobie. Stroił żarty! Zagryzła zęby tak mocno, że szczekot ocierających o siebie kości odbił się echem w pomieszczeniu. Król smoków spochmurniał. Przygładził długie, czerwone włosy.
— A nie opowiesz jej o trzech bogach?
Jeden krok. Potem drugi. Trzeci i czwarty. Stopa wysunęła się z mroku, a druga podążyła za nią. Z kolejnym krokiem wyszedł mężczyzna, którego twarz spowijał cień. Zielone włosy uniosły się wraz z powiewem powietrza, które przedostało się do krypty. Wyprostował się, ukazując Lucy i Ri Han’owi swą młodą, nieskazitelnie czystą twarz, na której rysował się jeden z najpiękniejszych uśmiechów, jakie kiedykolwiek widzieli.
— Książę Komui — rzekła Lucy, ku własnemu zdziwieniu.
Odruchowo przysłoniła wargi. Nie, te słowa nie powinny paść z jej ust. Powiedziała coś złego, przeinaczyła fakt. Serce kołatało jej z nienawiści. Czerwone oczy zaczęły wykrwawiać się, a czerwony łzy spływać po jej sinych policzkach. Chłód ogarnął ją zewsząd, jakby umierała. W piersi jeszcze mocniej zabiło.
— Nie.
Pokręciła powoli głową, nie zatrzymując się nawet wtedy, gdy skończyła po raz trzynasty powtarzać „nie”. Włosy wplatały się między palce. Dłonie zasłoniły uszy, aby tylko zniszczyć ten dźwięk, to ciągle powtarzane nie. Zabrało jej rąk, by osłonić oczy — nie widzieć tego czegoś, co stało przed oczami. Sprawić, by stało się niewidzialne. Ciemne burzowe chmury zapowiedziały deszcz, ukrywając w ciemnościach jaśniejący księżyc. Kropelki deszczu spadły, przenikając przez warstwę kamieni i skapując na czubek głowy Lucy.
Otworzyła szeroko oczy.
— Nie, nie, nie, nie… — powtórzyła, przyśpieszając tak bardzo, że nie nadążała za własnymi słowami.
— Przestań! — krzyknął Ri Han.
Lucy miała zasłonięte uszy — nie słyszała.
Przemilczała wszystko.
— Kim ja jestem? — Machnęła, odpychając od siebie powietrze. — Kłamcy. Zdrajcy. Oczy. Zamknęli. Urodziny. Krew. Obiecałam. Znowu. Się. Odrodzić. Prawda?!
— Cholera, nie mów mi, że…
— Zamilcz! — syknęła, zaciskając przed sobą dłoń.
Na szyi Ri Hana pojawiły się wgłębienia. Lucy powiększyła zacisk, z każdą sekundą zabierając królowi kolejne porcje powietrza. Przyklęknął, dusząc się. Palec zadrżał. Wystawił go przed siebie, rysując ognisty krąg przed twarz. Lucy zamarła w przerażeniu.
— Chole…
Podziemie pochłonął bezgraniczny ogień. Czerwono krwiste słupy wzbiły się ku sufitowi, spalając go w drobny mak. Ri Han podskoczył, łapiąc się płomiennej platformy, która zaniosła go do głównego pomieszczenia.
Puścił się, upadając na prawe ramię. Rozległ się trzask. Zdusił w sobie krzyk, mając świadomość, że nie czas teraz było na takie bzdety. Podniósł się z trudem. Ręka zawiła bezwładnie wzdłuż ciała. Kość przedostała się przez skórę. Z rany spłynęła gęsta, ciemna krew.
— Na Starożytnego.
Jęknął, kuśtykając ku wyjściu z pałacu. Smoki leżały niczym martwe ułożone w tych samych pozycjach, w których widział ich wcześniej. Mimo całego zamieszania, krzyków i wybuchów, żadne z nich nawet się nie poruszyło.
— Co jest? — spytał, stawiając ostrożnie stopę na stopniu.
Noga ześliznęła mu się z obabionego mazią schodka. Obrócił się na plecy, lecąc ku bezgranicznej ciemności miasta, na końcu której czekała na niego tylko śmierć. Moc opuściła go. Siły już dawno odeszły w niepamięć. Cała potęga wielkiego króla smoków nie miała żadnego znaczenia względem tego, co się stało w krypcie.
Pstryknął palcami — nawet najmniejsze iskry nie wystrzeliły. Spróbował drugi i trzeci raz, potem w szaleństwie powtarzając czynność, aż skóra zdarła mu się do krwi. Księżyc zaświecił, a jego blask oświetlił skąpaną w mroku stolicę. W ostatniej chwili dojrzał wystający drążek. Chwycił za niego.
Plecami walną o ścianę budynku, po czym spadł w stertę siana. Pojedyncze kawałki słowami zaplątały się w jego włosy, drażniąc go po skórze głowy. Odrzucił od siebie wszystko, stając na równe, chwiejące się nogi.
Chlusnęło. Wszedł w kałużę, brudząc sobie buty aż po kostki. Lepka substancja przykleiła się do ubioru, a odór wydobywający się z niej całkowicie wypełnił jego nozdrza. Pochylił się, wymiotując wszystko na budynek. Nie mógł wytrzymać. Żołądek skręcał się z niewyobrażalnego bólu, którego nie umiał przyrównać w żaden sposób do tego, który pochodził ze zranionej ręki.
— Wielkie król smoków, a tak żałosny.
Eric wyszedł z cienia, figlarnie zakręcając kosmyk włosa wokół palca. Przystanął nad Ri Hanem, uśmiechając się drwiąco, bez żadnego szacunku. Ri Han otarł ubrudzony w rzygach usta, spluwając w kałużę; podejrzanie czerwoną kałużę. Otworzył szeroko oczy. Ręka zadrżała, odruchowo sięgając ku ziemi. Nabrał na dłoń trochę brudnej wody, lecz to nie była woda…
— Krew — szepnął Eric.
Cień przybrał kształt ostrza. Cień odciął głowę królowi. Głowa Ri Hana poturlała się ku nodze Erica. Ciało króla upadło. A Cień i Bogini zawładnęli światem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz