Zeref
potrząsnął głową, nie mogąc pozbyć się szumu w uszach. Świat zawirował mu
oczach. Oparł się o podłoże, lecz zaraz przewrócił się, uderzając w twardą
powierzchnię. Impuls przeszedł po kręgosłupie. Chłopak wygiął się, jeszcze raz
podejmując próbę wstawia. Wiedział, że Lucy mogła znaleźć się w centrum tego
wybuchu. Był w pełni świadomy, ze już
mogła nie żyć… Ale nadal wierzył, że jakimś cudem walczyła o życie i czekała na
ratunek.
—
Jedź do Henry’ego, ja lecę za tym facetem — usłyszał głos Happy’ego.
—
Nie możesz!
—
Mogę i, Carlo kochana, kocham cię naprawdę.
Uśmiechnął
się.
Happy
przemknął tuż koło jego nosa, nie zwracając żadnej uwagi na otumanionego przez
wybuch człowieka. Zagryzł wargę, posyłając nauczycielowi ostre spojrzenie. Nie
zatrzymał się. Nie podał ręki. Nie pomógł wstać. Zyskałby tym tylko czas, ale
uciekający mężczyzna był ważniejszy od życia młodej dziewczyny, która została
uwięziona w wirze ognia.
—
Co ja robię? — zdał sobie sprawę. Teraz on marnował tylko czas.
Uderzył
się kilka razy w policzki. Wstał, mimo opuszczonych sił, i założył na twarz kurtkę.
Skierował się w stronę miejsca, z którego wydobywał się największy ogień.
—
Masz! — wrzasnęła Carla, rzucając mu butelkę z wodą.
—
Dziękuję.
Kiwnęła,
wsiadając do samochodu i odjeżdżając.
Zeref
otworzył butelkę, wylewając całą wodę na swoją twarz i kurtkę. Odrzucił na bok
niepotrzebny plastik i skoczył w dym, unikając otaczających go zewsząd
płomieni. Ręka przeszła przez dym, nie odgarniając nawet części. Zakaszlał,
rozglądając się dookoła. Ujrzał korytarz, z którego wydawało się wydobywać
najwięcej ognia. Podszedł do niego. Kamienie niemal skwierczały od gorąca.
Odsunął się od ścian. Zakaszlał.
Oddałby
wszystko, żeby znaleźć się teraz na świeżym powietrzu, uciec i w końcu oddalić
się od problemów… I być tylko z Mavis. Jednak Lucy na niego czekała, wciąż
miała szanse na to, by przeżyć.
Doszedł
do samego końca korytarza, wychodząc do pomieszczenia, w którym obrzydliwy odór
osiągnął swoje apogeum. Usłyszał czyjś jęk. Przekręcił głowę. Na ścianie
wisiała wtopiona w kamień kobieta, której ciało stanowiły jedynie poparzenia.
Nie odzywała się, nie oddychała. Wyglądała na martwą.
Zeref
zbliżył się.
—
Lucy! — wrzasnął.
Nikt
mu nie odpowiedział.
—
LUCY! — powtórzył, licząc, że tym razem odpowiedź się pojawi — nic takiego nie
nastąpiło.
Pochylił
głowę nad podłogą. Tracił nadzieję na znalezienie Lucy. Czas mu się kończył.
Kurtka już dawno wyschła, sam zaczął tracić dech z piersiach.
Nagły
przeciąg rozwiał dym; trwało to tylko kilka sekund, lecz Zeref ujrzał leżącą
pod kolumną Lucy. Podbiegł do niej, ciągnąc za poparzone ręce. Wysunął
dziewczynę na podłogę, przybliżając ucho do klatki piersiowej — wciąż
oddychała. Złapał ją pod ramię i zaczął ciągnąć ku wyjściu. Stawiał jeden krok
za drugim — przejście zdawało się oddalać od niego aniżeli przybliżać. Nic nie
widział przez otaczający go zewsząd dym. Zerknął na Lucy. To ona go
przeciążała. Gdyby nie ona, już dawno wydostałby się z tego miejsca. Nie… Nie
musiałby nawet do niego schodzić.
Potrząsnął
głową, odganiając zbędne myśli. Zaczął iść dalej, docierając do korytarza.
Uśmiech
przykrył jego twarz. Pojawiła się nowa nadzieja. Zeref przechylił się na bok,
nie będąc w stanie dłużej utrzymać równowagi. Podparł się o Lucy, ta się
osunęła, odepchnął się ramieniem — znowu walną w twardą ścianę.
Przeklął
wszystkich i wszystko w myślach. Cicho zaśmiał się, lecz ten dźwięk nie dotarł
do nikogo. Opuścił Lucy na ziemię, a sam oparł się o ścianę, nie znajdując w
sobie sił, by iść dalej. To koniec, pomyślał.
Przed oczami pojawił się obraz roześmianej Mavis, której obiecał, że skończy
sprawy z Lucy oraz Acnologią i wróci do niej cały i zdrowy. Znowu okłamał
ukochaną. Dlaczego nie wziął ze sobą Mard Geera? Dlaczego pozostawił Kyoukę? Bo
oni byli potrzebni gdzie indziej. Sam zaczął się pchać tam, gdzie nie trzeba.
Sam doprowadził do takiego, a nie innego zakończenia.
Lucy
poruszyła się. Parsknął cichym, wymuszonym śmiechem. Nie, nie drwił z niej,
bardziej podziwiał; za cały upór, za to, że wciąż potrafiła walczyć z
pragnieniem, by wrócić do domu. On nie posiadał tak wielkiej siły.
Przymknął
powieki. Ciemność zalała go, pozostawiając w bezkresnym, dołującym mroku, z
którego nie było ucieczki. Głowa bezwładnie opadła na prawy bok, przechylając
całym jego ciałem. Czekał go nieunikniony koniec…
Zasnął…
***
Rozległ
się pisk.
—
Proszę się obudzić — powiedział ktoś.
Poczuł
klapnięcie w policzek. Znowu przymknął powieki.
—
Słyszysz mnie pan? To nie czas na spanie! — przypomniał mu.
Chciał
spać, był zbyt zmęczony, by wstawać.
—
Proszę pana, budzimy się! Już! — wrzasnął.
Zeref
otworzył szeroko oczy, lecz po chwili zamknął powieki, oślepiony przez białe,
ostre światło wydobywające się z przedmiotu widzącego nad nim. Poruszył ręką —
ta zawisła nad łóżkiem jedynie na kilka centymetrów, po czym z powrotem opadła
bezwładnie. Przechylił głowę, kładąc się na bok. Powitała go para brązowych
oczu.
—
Witamy wśród żywych — rzekł doktor Henry, postukując opuszkiem palca w czoło
Zerefa.
—
Przestań — rozkazał.
—
Tak, tak.
Henry
odsunął się, zabierając wiszącą przy łóżku kartę pacjenta. Wyjął zaczepiony o
kieszeń kitla lekarskiego długopis, zapisując na kartce kilka notatek o stanie
pacjenta. Zeref przyglądał się wszystkiego mu co robił z zafascynowaniem. Nie
żył? A może znalazł się w dziwnym śnie? Ostatnie, co pamiętał, to moment w
którym razem z Lucy usnęli nieprzytomni na końcu korytarza…
Czekał
niecierpliwie na wyjaśnienia, lecz te nie nadchodziły. Henry czytał z uwagą
poprzednie zapiski, co rusz uśmiechając się do pacjenta. Nic jednak nie
powiedział. Odwiesił tylko kartkę z powrotem na miejsce i skierował się ku
wyjściu.
—
Co się stało? — Zatrzymał go Zeref.
Henry
stanął w progu.
—
Nastąpił kolejny wybuch, który zniszczył sporą część kościoła. Może to
przeznaczenie, może przypadek, ale korytarz pozostał nienaruszony. — Zaśmiał
się pod nosem. — Dym ulotnił się w ciągu chwili, dodatkowo Happy wydostał was i
przeprowadził sprawną reanimację. Przyjechałem i dokończyłem resztę. Potem
zawieźliśmy was do szpitala. — Wskazał na pomieszczenie.
Zeref
rozejrzał się, na ile mógł, dookoła, zauważając całą aparaturę nieznośnie
piszczącą pod jego uchem. W ciągu krótkiego życia zdążył odwiedzić kilka
szpital, ale jeszcze nigdy nie widział takiego sprzętu. Lakier łuszczył się na
powierzchni kardiomonitora, odrywając i spadając na przechylającą się na bok
szafkę nocną. W kącie stał pełny śmieci kosz, na wierzchu którego rozwalały się
zgniecione kartki papieru. Na podłodze leżał mały nóż kuchenny, talerzyk,
obierki i jabłko. Na krześle wisiała czyjaś bluza.
—
Natsu — odparł lakonicznie Henry, widząc zdezorientowanie Zerefa.
—
Co z innymi?
—
Lucy leży kilka pokoi dalej, obudziła się już wczoraj, ale… — Zawahał się.
Podrapał się po włosach, unikając wzroku Zerefa. — Nie jest z nią najlepiej, na
razie tyle powiem. Jak będziesz w stanie, to zobaczysz ją na własne oczy. Erza
leży w innym oddziale, jej dziecko trafiło pod opiekę pediatry. Aquarius
została już przewieziona do aresztu, zostanie osądzona za współudział w
morderstwie.
—
Mordercą? — powtórzył Zeref. Zmrużył kilka razy oczy z niedowierzania, co
właśnie usłyszał.
—
Policja znalazła ciało Makarova Dreyara w grobowcu Mavis Vermillion. Na miejscu
zabezpieczyła ślady, które jednoznacznie wskazują na udział dwóch osób. Znasz
ich, prawda? — spytał złośliwie, trzymając w Zerefa w niepewności. — Frosh i
Lector. To oni stali za zaginięciem dyrektora. Przy okazji znaleźli solidne
dowody obciążające Frosha w sprawie morderstwa Ur. Szukali wtyki i znaleźli ją
w Aquarius. Od samego początku współpracowała z nimi, choć próbowała się tego
wypierać. Poleciłem jej, że jeśli chce odpokutować za swoje grzechy, niech
przyzna się do wszystkiego. Tak też zrobiła. Dowody pozwoliły zamknąć kilka
osób, które siedziały głęboko w tym łajnie.
—
Wydawało mi się, że popełniła samobójstwo. — Przetarł oczy ze zmęczenia. Zgubił
się, zbyt wiele informacji dotarło do niego krótko po przebudzeniu się.
—
Tak, łyknęła tabletkę — zgodził się — nasenną — dodał szybko.
—
A kogo aresztowali?
—
No, między innymi Stinga, Rogue, wysłano list gończy za Virgo i za Acnologią,
wiedzą już, że to książę La Pradley, ale nie wspomnieliśmy nikomu o tym, że już
nie żyją. Jakiś Totomaru się pojawił, czy jakoś tak, podobno kiedyś Juvia
kazała mu zabić Graya. Chyba też policja szuka matki Levy McGarden. I kilka
nazwisk, których w ogóle nie znam.
—
Czyli… — Zeref pochylił się nad kołdrą.
—…
to koniec — dokończył za niego doktor Henry, który zaraz potem wyszedł. —
Festiwal Smoków skończył się. Figurki nie istnieją…
Rozmasował
zesztywniałe ramię, z trudem utrzymując się w pozycji siedzącej. W tej chwili
jednak nie przejmował się niewygodą czy bólem. Całe myśli były pochłonięte
przez słowa, które usłyszał od doktora Henry’ego. Obawiał się, że to tylko
żart, okrutna zabawa, która ma zmusić do dalszej gry…
Drzwi
od pokoju otworzyły się z hukiem. Natsu stanął w progu zasapany, opierając się
o futrynę. Poruszył lewą nogą, lecz nie zrobił kolejnego kroku. Wzrok
powędrował na podłogę, krążąc przez kilkanaście sekund. Nagle wbił spojrzenie w
prosto w brata — w jego oczach nie było choć cienia zawahania. Wszedł do
środka, zamykając za sobą wejście. Usiadł obok łóżka, biorąc do rąk talerzyk z
posiłkiem i kończąc krojenie jabłka.
—
Jak się czujesz? — zapytał.
Zeref
zacisnął dłonie na pościeli, miętoląc ją. Uniżył głowę, dając włosom swobodnie
zasłonić twarz. Zagryzł wargę aż do krwi, dając cieniutkiej strużce spłynąć i
skapnąć wraz ze łzami na biały materiał.
—
Ja… — Natsu zamilknął.
Wstał,
odkładając wszystko na bok, po czym przysiadł się na łóżku i przytulił do
siebie Zerefa. Głasnął go po brudnych od pyłu włosach i szepnął:
—
Cieszę się, że żyjesz. Dziękuję, że uratowałeś Lucy…
—
Nie! — przerwał gwałtownie. Chwyciło go ostre pieczenie w gardle. Złapał się za
szyję, kaszląc kilkukrotnie — nic nie pomogło.
—
Uważaj, poparzyło cię też wewnątrz — wyjaśnił, popychając Zerefa ku poduszce. —
Wiem, że ostatecznie… — Pokręcił głową na boki. — No w zasadzie szczęście
stanęło po waszej stronie. Po prostu… — Westchnął ciężko. — Dziękuję ci, że
poszedłeś po Lucy. Dziękuję…
Odsunął
się od brata, przecierając ręką lekko załzawione oczy.
—
Natsu, powiedz mi, co się stało z Lucy? Tylko szczerze — dodał stanowczym tonem.
—
Aha, masz to na myśli. — Podrapał się po głowie. — Trochę to skomplikowane.
—
Jakie „to”? Mów wreszcie! — krzyknął, tracąc cierpliwość. W boku chwyciła go
kolka. Złapał się lewą ręką, naciskając na obolałe miejsce; bezskutecznie. —
Mów — nakazał, gdy Natsu nadal milczał.
—
Trochę krzyczy, że ją boli. Czasami narzeka, że chce do mamy. Innym raczej coś
szepcze o tym, że wyglądam jak klaun… — dokończył ciszej.
Zacisnął
wargi, bojąc się kolejnych słów, które miałby wydostać się z jego ust.
Przechylił się i oparł czoło o złożone ręce.
—
O czym ty mówisz?
—
Ja… — Zadrżał. — To znaczy Lucy… — Pociągnął nosem.
Zeref
fuknął, zastanawiając się, czy kiedykolwiek dowie się, co stało się z Lucy.
Natsu unikał tematu jak ognia. Błądził wzrokiem po całym pomieszczeniu, co
chwilę pociągając nosem. Nie uronił więcej ani jednej łzy.
—
Lucy straciła pamięć — oświadczył nagle, bez jakiekolwiek zawahania. —
Oczywiście nie całkowicie. Wydaje mi się, że kojarzy większość sprzed wypadku,
w którym ostatnio straciła pamięć. — Przekręcił oczami, śmiejąc się cicho pod
nosem. — W pierwszej chwili, jak ją zobaczyłem, to myślałem, że ze złości
zniszczę wszystkie ławki na korytarzu, ale potem ucieszyłem się. Przecież ona
może zacząć nowe życie. Trzeba na to czasu, ale jeśli damy ją do jakiegoś domu
pomocy… Będzie pod opieką specjalistów… Może…
Zeref
przysłonił mu ręką usta, nie pozwalając dłużej mówić.
—
Ty kanalio — syknął głosem pełnym nienawiści. — Ty bezczelna kanalio. Chcesz
zostawić kobietę, którą kochasz, zamknąć w jakimś domu dla obłąkanych i wyzbyć
się całego obowiązku? — Pokręcił głową. — Rozczarowałeś mnie.
—
To nie tak. Ja boję się…
—…
brać odpowiedzialność za nią? — dokończył ostrym tonem. — Może i starszemu
rodzeństwu należy się szacunek, ale ty na niego nie zasługujesz. Masz w tej
chwili ruszyć ten pieprzony zad i iść do Lucy, przeprosić ją i opowiedzieć
wszystko, co tylko o niej wiesz. Na spokojnie i powoli. Potem zabierzesz ją do
domu i tam zaopiekujesz się nią. Rozumiesz?
—
Zerefie, proszę…
—
Rozumiesz? — powtórzył.
—
To nie jest takie łatwe…
—
Rozumiesz?
Natsu
westchnął.
—
Tak, rozumiem — odpowiedział w końcu.
Na
twarzy Zerefa pojawił się szczery, ciepły uśmiech, którym obdarzył brata.
Kiwnął głową, po czym wskazał na wyjście, aby ten nie miał żadnych oporów, by
odejść. Natsu chwycił go w silnym ścisku, po czym położył na łóżku, nakazując
odpoczywać.
Pobiegł
w kierunku drzwi. Zatrzasnął je za sobą, skręcając z piskiem butów. Minął
śpiącą na korytarzu Levy, zahaczając o torebkę położoną tuż przy samym krześle
Odwrócił się na palcach niczym baletnica, kładąc własność przyjaciółki na
siedzeniu obok. Ruszył dalej. Serce trzepotało mu z podekscytowania. Wszystkie
wątpliwości, które pojawiły się po zobaczeniu Lucy, odeszły w niepamięć. Był
tchórzem, nieodpowiedzialnym gnojem i nieudolnym masochistą, ale nadszedł czas
by to skończyć.
Zatrzymał
się tuż przed wejściem do pokoju Lucy. Usłyszał dobiegające ze środka rozmowy.
Potrząsnął rękoma, które drżały od dobrej minuty. Polizał dłoń i przygładził
sterczące we wszystkie strony różowe włosy. Tak, był już gotowy. Nacisnął za
klamkę. Drzwi uchyliły się. Nastało milczenie. Natsu wszedł ze świadomością, że
teraz już nie może zawrócić; że musi iść już tylko przed siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz