Delikatny śnieżek prószył spokojnie po zatłoczonych ulicach stolicy Pengrande o porze porannej, kiedy to wszyscy rozpoczynali kolejny dzień pracy w dzielnicy ubóstwa i biedy. Gdzieniegdzie brudne i wychudzone koty krążyły wokół śmietników, szukając choćby odrobiny jedzenia, by zaraz zostać wygonione przez żebraków, którzy w swych podartych, zaśmierdłych szmatach przebierali kosze do najgłębszych ich zakamarków, błagając o spleśniały kawałek chleba.
Poszarzałe niebo nie sprzyjało atmosferze niepokoju, których wciąż krążył nad zniszczonym przez wojnę miastem, gdzie ostatnich wiernych bądź biednych obywateli czekało w nędzy na swój okrutny koniec. Obrywające się kawałki tynku, oderwane w połowie budowli, z zeschniętymi plamami krwi i dziurami po pociskach. Brukowane ulice spływały błotem, niszcząc jedyne miejsce, które choćby w części zachowało swój dawny wygląd. Piekarnie, zakłady pracy, burdele i małe sklepiki były jedynymi, które zdołały przetrwać chwilę próby, choć i one z trudem wiązały koniec z końcem w tych trudnych czasach, gdy jedzenia nie było, głodne i schorowane dzieci krążyły po ulicach żebrząc o kawałek chleba, a zwiastuny wojnie niechybnie zapowiadały kolejne nieszczęścia.
— STÓJ!!! — rozległ się donośny krzyk, dobiegający z nieopodal znajdującej się piekarni, z której zaraz wyskoczyły dwie sylwetki, prowadzące ze sobą nieuchronny wyścig.
Młoda, choć zwinna dziewczynka, biegła przez siebie, nie spoglądając nawet na tyły, by nie tracić czasu. W swych małych rączkach trzymała dwa podpłomyki, które piekarz nieumyślnie zostawił na ladzie. Pędząc z drewnianą chochlą w dłoni, machał nią co chwilę, próbując dosięgnąć dziecko, które ukradło mu wyrób.
— Zaraz będę, zaraz będę! — powtarzała zasapana, z trudem omijając ludzi, który z ogromną chęcią zabraliby od niej zdobycz.
Niespodziewanie poczuła na plecach uderzenie, przez co na moment się zachwiała. Dźwięk uderzającej się o bruk chochli dał jej do zrozumienia, co się wydarzyło. Jednak pomimo bólu pędziła dalej, zaciskając mocno poszarzałe zęby.
Kiedy w końcu udało jej się dotrzeć do jednego z budynku, przy którym palił się kolorowy lampion z napisem „Dolina rozkoszy”, jeszcze powieszony za czasów panowania dwóch króli[1], wkroczyła swobodnie do środka, mijając po drodze kobietę palącą papierosa, ubraną w cienki szlafrok, przez który prześwitywały jej piersi.
— Cześć, Juvia! — przywitała się prostytutka, machając w jej stronę ręką.
— Dzień dobry. — Dziewczynka zatrzymała się moment, kłaniając się, po czym pognała na schody i weszła na ostatnie piętro, gdzie znajdowało się całe piętro do przyjmowania gości.
Widząc czerwony, zabłocony dywan niepewnie przełknęła ślinę, idąc przez siebie z nieogarnionym lękiem. Stare, poniszczone ściany z odrywającą się farbą przyprawiały ją o dreszcze. Czuła się jakby kroczyła przez dom z horrorów, lecz było to miejsce, w którym żyła i w którym mogła się bezpiecznie.
Docierając pod dębowe drzwi z mosiężną klamką, niepewnie otworzyła drzwi i wkroczyła do środka. Jej oczom ukazała się naga, wychudzona matka, leżąca na dużym łożu, przykrytym bordową narzutą. W pokoju znajdowały się jedynie owe legowisko, stolik i zniszczona szafa, którą przyozdabiały stare pajęczyny i kurz.
Kobieta, widząc nadchodzące dziecko, poprawiła niegdyś piękne niebieskie włosy i przykryła obrzydliwe ciało narzutą, nie chcąc by jej córka dłużej patrzyła na stoczenie się matki. Jej nienaturalnie blada skóra, z gdzieniegdzie pozostawionymi śladami siniaków i otarć, zapadnięte policzki i wystające kości z trudem pozwalały jej myśleć, że cokolwiek pozostało z tej pięknej i urodziwej damy, którą dawniej była. Wszystko zostało zniszczone i jedyne, co jej pozostało, to piękny, promieniujący uśmiech, z którego nigdy nie chciała rezygnować.
— Witaj, kochanie! — rzekła, dłonią muskając zaczerwienione policzki małej.
— Mamo! — krzyknęła radośnie. — Mam dla ciebie prezent! — mówiąc to, podała jej dwa podpłomyki, które udało jej się ukraść. Jeden rodzicielka wzięła dla siebie, a drugiego zostawiła wyraźnie zmachanej i głodnej córce, która z tak wielkim trudem i poświęceniem zdobyła dla niej pożywienie.
— Dziękuję, ale ty też zjedz i może coś zostawimy ojcu…
— NIE! — wrzasnęła natychmiast Juvia. — On tylko cię bije i pije i nic więcej. Gdyby nie on…
— Kochanie — zaczęła, choć nagle przerwała, bojąc się dokończyć. Rozumiała zarzuty jej pociechy, ale także pojmowała to, co działo się z jej mężem. Mieli tylko wyjechać w sprawie kolejnych badań, a trafili w sam środek piekła, zostając zdradzeni przez osoby, które uważali niemalże za rodzinę.
Z trudem powstrzymywała łzy, których postanowiła nigdy nie okazywać przy córce, która choć nie wierzyła w jej kłamstwa, pozwalała okłamywać jej samą siebie. Jako matka, jako dawna Irena Loxar, posiadała jeszcze część dumy, choć już dawno sprzedała wszystko, co posiadała, nawet ciało…
— To są tylko świnie i tak je traktuj — powiedziała spokojnym głosem. — Uwierz mi, wtedy będziesz szczęśliwsza… tak jak ja.
— Mamo… — krzyknęła, wtulając się w wychudzone ciało Ireny.
Tuląc do siebie dziecko, nagle usłyszała pukanie do drzwi, które wyrwało ją z odpoczynku, o którym tak marzyła. Wsunęła do ust kawałek chleba, a drugą część ukryła pod panelami, rozumiejąc, że ten nędzny kęs musi jej starczyć na cały tydzień.
Musnęła opuszkami palców po włosach dziecka, po czym szepnęła jej, by zeszła na dół.
Juvia natychmiast się posłuchała, nie chcąc wracać do ojca. Choć było to istną hipokryzją, w burdelu czuła się lepiej niż w miejscu, które teoretycznie było teraz jej domem.
Wyskoczyła z pokoju, omijając sprawnie kolejnego klienta jej matki, po czym wróciła na parter, gdzie część dziewczyn czekała na nią, chcąc zaopiekować się dzieckiem w tak trudnej sytuacji.
— I jak? — zagadała ją natychmiast kobieta, którą wcześniej przywitała przy wejściu. Już bardziej ogarnięta. Ubrana w ozdobną, czarną suknię, która idealnie pasowała do jej długich, przylizanych włosów o kruczoczarnym kolorze.
— Dobrze. — Kiwnęła głową, udając, że tak jest.
— Dziewczyny się tobą zaopiekują, póki nie będą miały klientów, a gdyby ktoś się wam naprzykrzał, to zawołajcie mięśniaków — rzekła z uśmiechem na twarzy. — Nawet jeśli jestem właścicielką takiej speluny, to nie pozwolę, by jakiekolwiek dziecko zostało skrzywdzone na moich oczach. Przecież sama jestem matką — dokończyła półszeptem.
Odeszła, zostawiając niedopałek w popielniczce, która stała na ladzie.
Juvia usiadła na zaplamionej i podartej sofie, dawniej mieniącej się czerwono—bordowymi kolorami, a teraz jedynie blednąc z każdym, kolejnym rokiem, podczas służby w domu rozkoszy. Niepewnie oparła się o wystającą gąbkę i wyjęła za materiału figurkę w kształcie smoka, którą zaczęła dokładnie oglądać z każdej strony.
— Co to jest? — zapytała jedna z nowych dziewczyn. W wieku około szesnastu lat, brązowowłosa, o pięknym, spokojnym uśmiechu, który zdawał się porywać każde serca mężczyzn, przekraczających próg dawnego hotelu.
— To jest prezent od mojego księcia, który przybędzie, by mnie uratować! — odpowiedziała radośnie Juvia.
— To cudownie! — krzyknęła prostytutka. — Sama chciałabym mieć takiego księcia.
— Ja mam nawet dwóch, ale jeden sam jest teraz biedny, więc czekam na drugiego, który jest bardzo bogaty.
— Poszczęściło ci się, mała! — Uderzyła ją delikatnie w ramię, po czym wybuchła śmiechem.
Nagle młoda kobieta poczuła, że jedna ze ”współpracownic” szturcha ją, próbując coś powiedzieć. Przybliżyła się i zaczęła nasłuchiwać.
— Nie rób tego — szepnęła jej na ucho. — To prawda, że jacyś chłopcy złożyli jej obietnicę, ale właśnie ten książę i jego rodzina okazali się zdrajcami.
— Ona tego nie wie? — zapytała zaskoczona dziewczyna.
— Wie i właśnie dlatego próbuje o tym zapomnieć, opowiadając takie historyjki.
Rozległ się dźwięk dzwonka. Do pokoju weszło pięciu mężczyzn, szeroko szczerzących się w stronę dziewczyn, które wiedziały, że czeka na nie robota. Niechętnie wstały, pocieszając nową koleżankę, która tak jak one została zesłana do tego piekła przez wojnę. Dla rodziny, dla przyjaciół i dla samego przetrwania były gotowe zrobić wszystko. Tak jak matka Juvii.
***
Gdy pojedyncze latarnie, którym udało się przeżyć niespokojne czasy wojny, zapaliły się, oświadczając, że powoli zbliża się pora nocnej zmiany, Juvia niechętnie zeskoczyła z sofy, po czym skierowała się w stronę wyjścia. Gdy już miała przejść przez próg, usłyszała za sobą wołanie właścicielki speluny, która niedawno skończyła ze swoim klientem.
— Na pewno chcesz wracać? — zapytała właścicielka.
— Nie, ale… — zamilkła, nie potrafiąc dokończyć zdania. — Ale mama mówi, że to mój tata!
— Rodziny sobie nie wybieramy, ale takiego ojca nikomu nie życzę. I nic on nie ma na swoje usprawiedliwienie.
— Wiem.
Opuściła głowę, po czym owinęła się ręcznie robionych szalikiem i wyszła na zewnątrz. Czując, że ponownie zaczyna padać, przyspieszyła kroku, chcąc znaleźć się jak najszybciej w domu i nie spotkać po drodze piekarza, któremu zabrała podpłomyki.
Chuchając na dłonie, starała się ogrzać, choć to było niemożliwe. Ulice były pokryte zamarzniętym błotem, a z każdą minutą robiło się coraz zimniej. Małe płatki śniegu przylegały do cienkich warstw ubrań, wydających się wcale nie ogrzewać drobnego ciałka Juvii.
Kiedy dotarła pod stary, ledwo trzymający się dom mieszkalny, weszła do środka, z trudem wyrównując oddech, który zachowywał się jak oszalały. Jej serce biło w coraz to szybszym tempie, a ręce nie przestawały się trząść — i tym razem powodem takiej reakcji wcale nie było zimno.
Przystając przy drzwiach z numerem „15”, dotknęła opuszkami palców klamki, a następnie pociągnęła za nią, drugą ręką zasłaniając sobie twarz.
— GDZIEŚ BYŁA, GÓWNIARO!!! — donośny wrzask rozległ się po całym mieszkaniu, a zaraz po nim trzask, który powstał przez uderzenie szklanej butelki o drzwi.
Przerażona Juvia zatrzymała się, bojąc się iść dalej. Wiedziała, jak niewiele brakowała, by owy przedmiot uderzył ją prosto w twarz. Szczęściem w nieszczęściu było, że tylko jej niewinne ubrania ucierpiany, barwiąc się na czerwono jasny kolor.
— Witaj, tato — odparła, niepewnie wchodząc do środka.
Widząc podpierającego się o ścianę ojca, ujrzała na jego ciele siniaki wielkości pięści dorosłego mężczyzny. Prawe oko miał podpite, a kostka u lewej nogi wydawała się dwukrotnie większa od drugiej. Siedział rozłożony na podłodze. Ubrany jedynie w zabrudzone bokserki i jedną skarpetkę, która w pełni była pokryta rozmaitej wielkości dziurami.
— I co, gówniaro? — powiedział ciszej. — Te twój książę już przybył? Bo mam ochotę wyrwać mu jaja i wysłać ojcu w prezencie. Chociaż nie wiem, czy dożyję, więc jak ja mu tego nie zrobię, ty go zabijesz! Rozumiemy się. — Każdego dnia, o każdej porze, te same słowa. Powtarzał, powtarzał i powtarzał nieustannie, wbijając jej do głowy tylko jeden cel w życiu — zabić Fullbusterów.
— Dobrze, tatusiu — odpowiedziała z uśmiechem na twarzy.
— Co się tak szczerzysz?! — Zamachnął się ręką, lecz natychmiast stracił równowagę i upadł na podłogę, natychmiast zasypiając.
Juvia podeszła do niego, przykrywając go cienkim materiałem, który leżał nieopodal. Czując od ojca bijący smród alkoholu wymieszanego z potem i rzygami, oddaliła się, nie potrafiąc zmieść przebywania dłużej w towarzystwie tego człowieka.
Usiadła w kącie i zaczęła się przyglądać sylwetce jego ukochanego ojca. Dawniej dumny naukowiec, a teraz jedynie pijak i hazardzista, zabierający ostatnie grosze kobiecie, która sprzedając swoje ciało, próbowała ocalić życie swojej rodzinie. Długi rosły z dnia na dzień, ojciec wydawał się staczać coraz bardziej, a matka tracić całą swą dumę, którą schowała jeszcze gdzie w zakątkach serca. Patrząc na wizerunek rodziny, który został zniszczony przez Fullbusterów, czuła, że w tej jednej kwestii jej ojciec może mieć rację. Gray i jego rodzice byli wszystkiemu winni. Zdradzili ich, wysłali na pewną śmierć, bez żadnych środków, bez żadnej nadziei. Powinna ich zabić, by zapłacili za to, co uczynili, choć wiedziała, że teraz nie jest nic w stanie zrobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz